W przeciągu czterech miesięcy pojawiło się u mnie
trochę nowości, niektóre już od dawna w użyciu, inne to prawdziwe swieżynki (kolorówkę
zostawiam na potem). W
pierwszej części skupię się na pielęgnacji. Z kolei jeżeli zaglądacie na
Instagram, to mniej więcej jesteście na bieżąco :) Pomyślałam za to, że wpis na
blogu stanowi świetną okazję do podzielenia się pierwszymi
wrażeniami/odczuciami. Do recenzji droga daleka, więc zapraszam :)
Mam spore zaległości tutaj, ale to miejsce, to
moje hobby - jedno z wielu. Nie zawsze jest czas, natchnienie by publikować regularnie. Nie jest to
także blog komercyjny (i takim się nie stanie). Dlatego też postanowiłam
podzielić wpis na dwie części. Dzisiaj będzie pielęgnacja i parę dodatków z
makijażu, a następnym razem skupię się na kolorówce.
Stratia Liquid Gold pełni u mnie rolę serum, najchętniej pod filtr
lub czasami na noc. Myślę, że za parę miesięcy napiszę więcej o tym preparacie,
ale od razu mogę zdradzić, że bardzo lubię, chętnie używam i na pewno kupię
ponownie. Sample Ceramidin serum oraz kremu zaciekawiły mnie bardziej ze
względu na moją Mamę, ale okazało się że formuły spotkały się z dobrą reakcją
ze mojej skóry i kupiłam pełnowymiarowe produkty. Na listę zakupów z linii Ceramidin wpadł też balsam i masło do ciała oraz z serum Cicapair, to tak na przyszłość :)
Postanowiłam też
dać kolejną szansę Arkanie,
zainteresowała mnie ich seria Cannabis
Therapy i wybrałam piankę do mycia
twarzy Cannabis Clean Foam, płyn pielęgnacyjny Cannabis Solution, krem dla
skóry dysfunkcyjnej Cannabis Help Cream (jest to opcja gabinetowa o poj.
150 ml którą wybrałam celowo, ponieważ stosuję także do ciała) oraz kanabisowa maska do skóry dysfunkcyjnej do
stosowania na noc Cannabis Sleeping Mask. Całość dopełniły dwie sztuki maski w płacie ze śnieżnego grzyba Snow
Fungus Mask. Całego zestawu używam od ponad 2 tygodni i muszę przyznać, że
jestem dobrej myśli. Bardzo podoba mi się właściwości płynu pielęgnacyjnego.
Nie mogę też złego słowa powiedzieć na krem oraz maskę. Płatów jeszcze nie
używałam, czekam na odpowiedni moment :)
Dottore Cosmeceutici, to kolejne spotkanie z firmą oraz jej ofertą i
postawiłam na kilka nowości w mojej pielęgnacji wybierając nowe dla mnie
kosmetyki: żel do mycia twarzy - Dottore Sensitore Gel oraz płyn micelarny dla skóry wrażliwej Dottore
Sensitore Aqua Sensitive. Niech nie zmyli Was nazwa firmy oraz obco
brzmiące kategorie kosmetyków, to polska firma. Dodam, że zarówno żel jak i
płyn micelarny zachęciły mnie do kolejnych zakupów i doczekają się pełnych
recenzji. Warto na nie zwrócić uwagę :)
Deciem i nowości z The Ordinary. Nie byłabym sobą gdybym nie czekała na
zapowiadane serum z peptydami miedzi "Buffet"
+ Copper Peptides 1% oraz odsłonę witaminy C w formie etylowego kwasu
askorbinowego Ethylated Ascorbic Acid 15% Solution. Oba sera mają podane
stężenia (o co trudno i często na próżno szukać informacji na ten temat)
przystępne ceny (co też pokazuje, że można) i pierwsze wrażenia są na plus. Co
prawda EAAS bardzo różni się od C25 z Hylamide oraz ELAN z NIOD, ale
zastosowana formuła bardzo mnie zaintrygowała. Dla tych, którzy znają
"Buffet" wariant z CP1% nie będzie zaskoczeniem, natomiast
wielbicielki CAIS (tak jak ja :D) mogą zostać oczarowane żelową konsystencją,
która ułatwia aplikację i będzie miała duży wpływ na wydajność. Nie ukrywam, że
mocno zaciskam kciuki i kibicuję tej dwójce :D
Do pakietu
dobrałam kolejne opakowanie filtra Survival
30, ale nie robiłam mu osobnych zdjęć. Dodam tylko, że to już nowe
opakowanie z pompką. Pierwotne rozwiązanie z pipetą było mało praktyczne i
niebawem zamieszczę osobny wpis na jego temat. Pewnie niektórych zaskoczę, bo
nie będą to same zachwyty :P Podeszłam do tematu po swojemu.
M Brush Burgundy Collection, długo się zastanawiałam czy chcę
pojedyncze pędzle a może zestaw. Stanęło ostatecznie na całej linii i nie
żałuję. Można śmiało powiedzieć, że w
tym wypadku długość ma znaczenie :D Pewnie za kilka miesięcy przygotuję
wstęp do pełnej recenzji.
Glam Shop, zależało mi na prasowanym pigmencie "CUDO"
i miałam od dawna upatrzone dwa pędzle Pro2 oraz T116. Jest to świeży zakup,
więc za wiele nie napiszę. Za to po tym
co pokazała w filmiku Karolina Zientek /KLIK/
pewnie dobiorę jeszcze 3 kolory. Poznałyście już może prasowane pigmenty z
Glam Shopu?
Amilie, tutaj akurat to zakup z marca na Dzień Kobiet - zależało mi na pędzlu Big Kabuki i tak jak wspominałam,
jestem z niego bardzo zadowolona. Na pewno przygotuję osobny wpis.
Japońskie filtry. W zeszłym roku zagłębiłam się w ofertę
aptecznych nowości, jednak nie do końca byłam zadowolona z tego kroku. W grucie
rzeczy wszystko rozbija się o formuły i konsystencje oraz zachowanie na skórze.
O ile na okres jesienno-zimowy nie mam im za wiele do zarzucenia (genialny
filtr z LRP orz SVR, będę o nich pisać), tak kiedy robi się cieplej i
temperatura przekracza 20 stopni już nie jest tak prosto. Do tego chimeryczna
skóra w połączeniu z moimi preferencjami i trybem życia rządzą się swoimi
prawami. Dorzucę jeszcze, że retinol włączony do pielęgnacji także nieźle
namieszał ;)
W zeszłym roku
dostałam od Martyny :* OMI Solanoveil
Watery Gel SPF50+ PA++++, który świetnie mi służył dopóki nie zrobiło się
zimno. Dlatego też obiecałam sobie, że do niego wrócę. Dlatego po przeczytaniu
kilku recenzji dorzuciłam do niego Omi
Menturm SOLANOVEIL Watery Essence SPF50+ PA++++. Zakup filtra w żelu firmy Noevir Raysela Protector UV Gel SPF50+
PA++++ poczyniłam za sprawą wpisu Ani - Dwa Koty i czuję, że będę
chciała poznać pozostałą część oferty. Evermere
Moist Tec UV Gel SPF50+ PA++++ poznałam ponownie dzięki Ani i wiedziałam,
że muszę kupić kolejne opakowanie. Nie będę się teraz zbytnio rozwodzić na ten
temat, planuję przygotować osobny wpis. Zanim ktoś napisze, ale dużo tego :P
dodam, że używam filtrów codziennie i nadal stosuję retinol (planuję zakończyć
kurację z końcem czerwca).
Rahua Color Full /link/ - tę serię miałam już okazję przybliżyć
na łamach bloga, ale nadal wpisuje się w klimat tego wpisu :)
REN Evercalm Ultra Comforting Rescue Mask &
Clearcalm 3 Clarity Restoring Mask - jakoś nie było okazji, by pisać o nich i zdecydowanie to nadrobię :) Grown Alchemist Deep Cleansing Masque
Wheatgerm, Ginkgo & Cranberry /recenzja/
gości u mnie od trzech lat i za każdym razem jestem pod wrażeniem tej maski.
Cała trójka to świetny wybór dla cery takiej jak moja, naczynkowej z rosacea
bardzo wrażliwej skłonnej do podrażnień, przesuszenia i odwodnienia. Mogę
polegać na ich właściwościach i z powodzeniem używać na całą twarz. Dla mnie to
bardzo ważne.
The Body Shop Camomile Silky Cleansing Oil - zmęczyłam olejek Miya i musiałam kupić
coś na szybko dla odmiany, a tutaj zawsze sprawdza się budżetowa opcja z TBS.
Uważam, że to świetny olejek dla tych, którzy wybierają faktycznie emulgujące
olejki. Miał swoje pięć minut na blogu /KLIK/ aczkolwiek wraz z upływem czasu
doceniam go jeszcze bardziej.
Konjac Sponge - Body Sponge, jedno z niewielu rozwiązań wielorazowego
użytku w mojej pielęgnacji. Świetnie zastępuje mi peelingi do ciała, zmywam nią
maseczki, używam do mycia (tzn. nie jedna do wszystkiego :P) Wymieniam co 3
miesiące zgodnie z zalecenia producenta. Najczęściej kupuję tę z czerwoną
glinką.
My Beauty Diary Natto
Fermented Moisturizing Mask. Moja ulubiona firma od masek w płacie ever
:D Poznałam je trzy lata temu? jakoś tak ;) Pierwszy zestaw mieszany dostałam
od Dwa Koty i do tej pory nie potrafię wyjść z podziwu odnośnie ich właściwości.,
bo dla mnie ich głównym atutami są: nawilżanie, ukojenie, łagodzenie i
wyciszanie rumienia/zaczerwienień. Nie są może idealne, bo płat nie przylega
idealnie i muszę go nacinać, w okolicy oczu ale wybaczam :D Nie mają też
żadnych infantylnych nadruków (co dla mnie stanowi plus), są za to mocno
nasączone. Z reguły trzymam je w lodówce i zapewniam sobie w ten sposób dodatkowe
doznania :D
Jeżeli śledzicie
moje wpisy, to wiecie że bardzo lubię i cenię ofertę Podopharm, dlatego po raz kolejny uzupełniłam zasoby wybierając Sól
o kąpieli stóp z ekstraktem z ziół oraz niezastąpiony Podoflex Przeciwgrzybiczy spray do stóp, w gratisie otrzymałam Regenerujące serum do stóp /recenzja/
które aktualnie stosuję do pielęgnacji ciała (dlaczego i skąd taki wybór
wyjaśniłam w recenzji, która jest podlinkowana).
Nie może tutaj zabraknąć miejsca dla oferty NIOD i uzupełniając braki skupiłam się na:
Mastic Must
Hydration Vaccine
Photography Fluid Opacity 12%
Myrrah Clay
Copper Amino Isolate Serum 1%
Multi Molecular Hyaluronic Complex
Survival 0
Fractionated Eye Contour Concentrate
Sanskrit Saponins
Ethylated L-Ascorbic Acid 30% Network
Flavanone Mud
Survival 30
Mam nadzieję, że
nie zabraknie okazji do tego, by opisać i przybliżyć te preparaty, o których na
blogu nie pisałam. Rozważałam zakup
Non-Acid Acid Precursor 15% (NAAP) /recenzja/
ale w tym roku nie będzie jednak miejsca na niego, poza tym stosuję nadal
retinol Liq CR (i jest to już dłużej niż 6 miesięcy), więc nie chcę
przedobrzyć.
Tonik Eco Tan Water /recenzja/ to pozycja obowiązkowa na mojej półce ,
zainteresowanych odsyłam do recenzji. To prawdziwa perełka :love:
Takie moje wybory, zakupy mniejsze lub większe. Dajcie znać, czy coś znacie lub co was
interesuje najbardziej, a może niektóre kosmetyki są wam dobrze znane?
Uwielbiam dobrej jakości dwufazy do demakijażu
oczu. Lubię, gdy ta część demakijażu odbywa się szybko, sprawnie i bez
podrażnień. Dlatego też
za taki kosmetyk potrafię zapłacić więcej, a ograniczona dostępność nie stanowi
przeszkody. I tak jest w przypadku
Bifesty, z którą zapoznała mnie Dwa Koty i jestem dozgonnie
wdzięczna!:) Mija wiele
miesięcy od kiedy na mojej półce pojawiło się pierwsze opakowanie (nie
ostatnie) i uważam, że należy się jej kilka linijek na moim blogu.
Kupuję ją w ilościach hurtowych (prawie :D), po prostu dobre produkty
lubię mieć w zapasie i nie zawracać sobie głowy drobiazgami. Kilka razy
ściągałam bezpośrednio z Japonii, a poza tym rządzi sklep Yesstyle i pomoc Ani
:*
Opis producenta można przeczytać TUTAJ - strona jest w języku angielskim, dodatkowe opinie znajdziecie na MUA
oraz innych stronach. Opakowanie to
klasyczna butelka ze sztucznego tworzywa z otworem przez który bez problemu
wylewamy pożądaną ilość płynu i tyle. To, co mnie w niej zachwyciło, to brak barwnika tak popularnego w tego
typu kosmetykach. Bardzo na plus! Druga sprawa, po wymieszaniu tworzy się coś w rodzaju puszystej śmietanki, fazy łatwo
się łączą i mija dość długa chwila zanim ten efekt zaniknie. Najważniejsza
jest skuteczność, brak tłustej powłoki,
mgły na oczach i jest to, jedna z najbardziej przyjaznych dwufaz do demakijażu
oczu z jaką miałam okazję się zetknąć. Bez
względu na rodzaj użytych kosmetyków skuteczność jest taka sama, jedyna
zmienna, to długość przyłożenia płatka do skóry. Co nie dziwi, bo kosmetyki
wodoodporne bądź bardziej upierdliwe tusze (jak np. Chanel Le Volume)
potrzebują nieco więcej czasu. Co jest istotne, podczas całego zabiegu nie
dochodzi do rozmazywania (co czasami ma miejsce), tylko odbywa się to naprawdę
szybko bez zbędnych ceregieli ;) Jestem pod wrażeniem jak rozpuszczany kosmetyk
wnika w płatek i usuwane kosmetyki nie tworzą barwnych smug na twarzy. Dzięki
niej zmywam też bardziej trwałe pomadki, zwłaszcza te które pozostawiają
zabarwione wargi. Wydajna.
Pojemność 145 ml, cena ok. 10 funtów.
Dla mnie ideał i
mam nadzieję, że zostanie w ofercie firmy na długi czas. Kto ma ochotę poznać? :)
Witam w drugiej części prezentacji nowości z
zakresu kosmetyków do makijażu twarzy :) Poprzedni wpis /link/ został poświęcony pielęgnacji, zainteresowanych odsyłam do wpisu. O
niektórych produktach napiszę nieco więcej, ponieważ używam ich już od kilku
tygodni i co więcej, szybko wyłoniłam faworytów oraz rozczarowania.
Zacznę od Pixie Cosmetics. Z wielu różnych
powodów wymyśliłam sobie powrót do minerałów spychając na bok powody dla
których je porzuciłam. Nie wiem o czym wtedy myślałam, w każdym razie minerały
nie są dla mnie i żadna formuła mnie do nich nie przekona. Koniec kropka.
Rozumiem zwolenniczki tego typu kosmetyków, znam osoby na których minerały
wyglądają obłędnie jednak sama do nich się nie zaliczam. W taki oto sposób mam
dwa podkłady: Minerals Love Botanicals w
kolorze Lunar Falls oraz Amazon Gold w odcieniu Victorian Lace. Do kompletu
fatalny pędzel Flat Top Buffing Brush o którym pisałam TUTAJ
Do kompletu
wybrałam puder glinkowy Clay Delights
oraz Mega Matte Kapok Tree Powder i dla odmiany, te dwa pudry okazały się dla
mnie bardzo trafione. Idealnie wpisują się nie tylko w moje potrzeby, ale super
łączą w codziennym makijażu z filtrami. Prawdziwą
wisienką na torcie stała się próbka genialnego pudru Immediate Beauty Powder
(rozświetlająco-modelujący) Moon Kissed Beauty, który pokazywałam przy TEJ okazji. Koniecznie muszę kupić pełen wymiar :) I chyba tylko dzięki tym
nieoczekiwanym odkryciom odczułam mniejsze rozczarowanie spotkaniem z ofertą
Pixie Cosmetics ;)
Przy okazji
zakupu pędzla Big Kabuki dobrałam
próbki nowego podkładu mineralnego jojoba
z Amilie Cosmetics. Podkład nie zachwycił mnie za specjalnie i raczej
pozbędę się ich razem z Pixie.
Lumene Invisible Illumination Beauty Serum Light
& Instant Glow Watercolor Bronzer kupiłam z myślą o rozwiązaniu "make-up no make-up", które pomimo
rosacea coraz częściej stosuję i generalnie mam w nosie na co dzień, że coś się
błyszczy, prześwituje itd. Pełen makijaż zostawiam na wybrane okazje i jest mi
z tym dobrze. Lumene mile mnie zaskoczyło, na tyle że Beauty Serum właśnie
kończę i będę chciała wrócić wczesną jesienią. Na lato, zwłaszcza gdy zrobi się
dużo cieplej nie jest to dla mojej mieszanej cery dobra opcja. Brązer ma ładny
kolor, jest delikatny i można stopniować efekt nasycenia, mieszać go dowolnie z
innymi kosmetykami. Jestem na tak :) Kiedyś dawno temu coś podobnego miałam z
firmy Becca i także z przyjemnością stosowałam.
Kevyn Aucoin The Celestial Bronzing Veil Tropical
Days (warm bronze) & Tropical Nights (cool bronze) - to była bardzo spontaniczna decyzja i pewnie
coś więcej o nich napiszę za jakiś czas. Zdjęcia mało stylowe LOL ale tuż po
zakupie od razu oba kolory poszły w ruch i szczerze mówiąc nie pomyślałam żeby
przygotować zdjęcia wcześniej. Bardzo odpowiadają kolory, rodzaj wykończenia,
nasycenie i trwałość. Do tego pięknie można wymodelować oczy przy pomocy
każdego z nich, także super opcja na wyjazd i nie tylko. Jeżeli kogoś interesuje porównanie, pełna prezentacja odsyłam TUTAJ
The Ordinary Colours Serum Foundation 1.0 NS Very
Fair (neutral with silver highlights) & Coverage Foundation 1.2 YG Light
(yellow undertone with gold highlights) - zastąpiły moje miksery do podkładów i muszę
przyznać, że całkiem nieźle wywiązują się z tej funkcji. W takim wydaniu
zużyłam jeden z wcześniejszych "kolorsów" i byłam bardzo zadowolona,
tak więc przy najbliższych zakupach wybrałam dwa skrajne odcienie.
Hourgalss Ambient Lighting Bronzer Nude Bronze
Light & Ambient Lighting Powder Diffused Light - w którymś momencie dotarło do mnie, że żadne
słocze na dłoni, sztuczne światło i zagłębianie palca w tester nie pokaże
pełnego efektu prasowańców z Hourglass. I dopiero gdy w ruch poszły puchate
pędzle oraz dzienne światło zobaczyłam to, czym wiele osób zachwyca się. Niby
takie proste, a potrzebowałam czasu i kilku szans. Co nie oznacza, że całą
ofertę firmy przyjmuję bezkrytycznie, nie. W każdym razie efekt mnie
zadowala, sięgam z przyjemnością i zamierzam zaprzyjaźnić się z nimi na dłużej.
Arch Brow Sculpting Pencil Dark Brunette jest moją ulubioną kredką do brwi.
Doskonała formuła, kolor, trwałość. Lubię kredki ABH, kupuję też od czasu do
czasu coś nowego/innego, lecz gdy potrzebuję pewniaka, stawiam na Hourglass.
Chanel Le Volume De Chanel Mascara, uwielbiam TEN tusz do rzęs i jest ze mną
kolejne opakowanie oraz czekam niecierpliwie na nową odsłonę Chanel Le Volume
Revolution. Mam nadzieję, że się nie zawiodę, a raczej moje rzęsy ;)
YSL Le Cushion Encre
De Peau refill B40 & korektor Touche Eclat Radiant Touch 01 Rose Lumiere,
Shiseido Sheer Eye Zone Corrector 102 Light - to w sumie powrót do
ulubieńców. "poduszkę" YSL uwielbiam od chwili
premiery /prezentacja/ i tak się złożyło, że wkład kupuję regularnie co
kilka miesięcy. Mój kolor to B40. Słynny pisak Touche Eclat wpadł mi ręce
podczas wyprzedaży po Nowym Roku, a że ja go bardzo lubię i była to jedna z
edycji limitowanych, nie myślałam zbyt długo. Korektor Shiseido także wpisuje
się w moje preferencje i jest to kolejny powrót. One co prawda szybko się
kończą, ale odpowiada mi formuła, rodzaj opakowania oraz aplikacji. Wypełnią, a
raczej już wypełniły miejsce po korektorze by Terry, którego planuję zamieścić
recenzję tylko na chwilę obecną nie miałam okazji do przygotowania zdjęć. W
ogóle zastanawiam się, czy nie kupić go ponownie bądź korektora z Senny. A może coś całkiem nowego? Jakich
korektorów pod oczy używacie i jesteście zadowolone?
Giorgio Armani Lip Magnet Second Skin Intense
Matte Color 506 - nie
mogłam przejść obojętnie obok tego koloru, a wszystko za sprawą próbki którą
dostałam od Hasiaczka :* Do tego mam słabość do kolorowych produktów do
makijażu ust z Armaniego. Moim faworytem wszech czasów jest Lip Maestro Intense
Velvet Color 501 Casual Pink. Chyba nikogo nie zaskakuje podobieństwo :D
Hourglass Veil
Translucent Setting Powder, to jest najnowszy zakup. Trochę popłynęłam na fali odświeżonej miłości do
Hourglass i zamówiłam jak tylko pojawił się w sprzedaży. Jeszcze nie wiem co o
nim sądzę, za to irytuje mnie opakowanie - wolałabym tradycyjne sitko z blokadą
lub po prostu sitko. No ale... jest jak jest ;) Puder ma niesamowicie
jedwabistą konsystencję, świetnie odbija światło, ale w mojej ocenie jak na
razie, to bardziej puder wykańczający niż utrwalający. Tyle tytułem pierwszych
wrażeń.
Oribe Lip Lust Crème Lipstick The Nude, mam z tej serii niesamowitą czerwień i
nie mogłam się pędzić od myśli o zakupie tego nudziaka. Teraz oswajam ten kolor
:D
Zbiór zakupów z ostatnich 5 miesięcy, bez większych szaleństw i strzałów w
ciemno (poza ostatnią pozycją ;)) Rozpusta dopiero nadchodzi :D ale o niej za
kilka tygodni.
Kiedy Deciem zapowiedziało, że w ofercie NIOD
pojawią się filtry byłam mocno zaintrygowana. Jak do tej pory większość ich
produktów, to dla mnie strzały w 10-tkę które wygenerowały długofalowe związki
:) Kupuję regularnie. W
chwili, gdy seria Survival weszła do sprzedaży byłam mocno niezdecydowana, z
wielu powodów. Skupiłam się na wyszukaniu sensownych publikacji/filmików na YT,
bo jak dla mnie to były bardziej pierwsze wrażenia niż miarodajne testy i dzisiaj
po 5 miesiącach sięgania po Survival 30
ten wpis to bardziej zapis rozmaitych przemyśleń niż podsumowanie filtra.
Na recenzję przyjdzie pora za jakiś czas.
Słowem wstępu
warto zaznaczyć, że Survival 30 to filtr
mineralny oparty na tlenku cynku i dwutlenku tytanu w otoczce z elastycznych
silikonów - pełen opis znajduje się na firmowej
stronie KLIK!
PPD jest oznaczone przez PA SPF30 (PA+++) zgodnie z wymogami UE i Deciem
określa je jako PPD 16, ale to przedział 8-16, nie wnikałam głębiej w temat (Protection
Grade of UVA (PA)). Być może gdyby to był mój podstawowy filtr do twarzy
podeszłabym inaczej, ale tę część jeszcze rozwinę. Jeżeli ktoś wie więcej,
chętnie uzupełnię notkę o miarodajne informacje.
Pominę część
odnośnie opakowania, pierwsze partie były z pipetą i dość szybko i sprawnie
zastąpiono ją pompką, na całe szczęście! Sama jeszcze nie otwierałam, by
sprawdzić jak ona działa bo kupiłam większą partię z pipetą :D Na zdjęciach
możecie zobaczyć, że umieszczenie pipety nie było dobrym posunięciem. Ku
pamięci! :D
Jak wiecie nie jestem ortodoksyjną filtromaniaczką
i taką nigdy się nie stanę, jednak od kiedy włączyłam do swojej pielęgnacji
retinol nie ma żartów. Wystarczy mi problemów z rosacea. Także sumiennie się
filtruję i przez cały okres zimowy towarzyszył mi SVR Sensifine AR SPF50+, LRP
Cicaplast Baume B5 SPF50+, Lancome Soleil Bronzer /recenzja/
oraz po Nowym Roku dołączył Survival 30. Wiosna przyniosła dużo nowości, raz że temperatury
stają się coraz wyższe, a po drugie, japońskie
filtry odsłoniły pełen wachlarz "kosmetycznej elegancji"@Sugarninjas
pozdrawiam i kradnę określenie :D) która nie ukrywajmy, przy filtrach ma
ogromne znaczenie. Dla mnie :)
Płynna konsystencja Survival 30 jest delikatnie zwarta, nieco
kremowo-żelowa, mieszanka silikonów, polimerów oraz ich pochodnych nadaje dobry
poślizg, ALE w mojej ocenie wymaga dobrze przygotowanej skóry. W chwili gdy miałam skórę mocno podrażnioną,
przesuszoną, odwodnioną z widoczną wylinką po retinolu, to ten filtr podkreślał
wszystkie niedoskonałości. Miałam też ograniczone możliwości jeżeli chodzi
o sera bądź koncentraty, na większości z nich niesamowicie się rolował i mogłam
zbierać z twarzy strzępki przypominające pozostałości po gumce. Nakładanie go samodzielnie kończyło się
podrażnieniem, bo dość szybko zastygał na skórze i czułam ściągnięcie. Sytuacja
uległa zmianie od kiedy pod niego nakładam serum Stratia Liquid Gold, wcześniej jeszcze mieszałam serum olejowe
Dzika Figa z MMHC z NIOD bądź balsam Indigo Mahalo z tym samym kwasem HA i
także było nieźle, ale Stratia jest dużo
bardziej komfortowa, szybka w użyciu i przede wszystkim skraca cały proces.
Wydaje mi się, że cery typowo tłuste, mieszane mogą być o wiele bardziej z
niego zadowolone.
Wrażenia mogę też podzielić na dwa okresy: kiedy
było zimno/chłodno oraz gdy zrobiło się ciepło/gorąco. O dziwo okazał się dla mnie dużo
przyjemniejszy w pierwszym ujęciu, na pewno w przedziale tak do 20 stopni.
Potem niestety już tak kolorowo nie było. Gdy
wiosna przeobraziła się w gorące lato przestałam się czuć komfortowo z tym
filtrem na twarzy. Po kilku godzinach w plenerze, pod parasolem czułam
ściągnięcie i skóra zaczynała mnie nieznośnie swędzieć. W chwili, gdy
pojawiły się kropelki potu, zostawiły po sobie białe smugi i po raz pierwszy od
dawna poczułam jak skóra się dusi pod filtrem. Niezbyt miłe doznanie.
Reaplikacja była też nieco kłopotliwa w takie dni, kończyło się na rolowaniu
filtra - mam tutaj na myśli typowe dokładanie filtra bez udziału makijażu.
Nie mam do niego na tyle zaufania, by udać się w
plener i wybrać właśnie Survival 30 natomiast jako typowy miejski (domowy) filtr
jest całkiem niezły, pod warunkiem że nie ma powyżej 20 stopni. O dziwo, gdy było chłodno (a w tym roku
Wyspiarska pogoda wybitnie nie rozpieszczała) spisywał się dobrze. Oczywiście należy pamiętać, że to filtr
mineralny więc łatwo go zetrzeć. Niemniej zachowując podstawowe środki
ostrożności dobrze się nosi i mam nadzieję, że wywiązuje się ze swojego zadania
(o tym się przekonam za jakiś czas ;)).
Pojemność 30 ml, cena 25 GBP, PAO 6 miesięcy. Wydajność nie jest jego mocną stroną,
ale z kolei jak na moje potrzeby jest w sam raz. Natomiast gdybym miała bazować
wyłącznie na nim, to niestety nie okaże się ekonomicznym rozwiązaniem.
Tyle teorii, teraz pora na prezentację. Odkładałam "sesję zdjęciową" z
różnych powodów, ale w końcu nadarzyła się okazja i to w chwili mocnego
podrażnienia połączonego z szaleństwem hormonów, które już jest nieco
podleczone. Nie mam też już problemów z widocznym łuszczeniem oraz
przesuszeniem, jednak na zdjęciach przed i po zobaczycie jak zachowuje się na
skórze tuż po nałożeniu, po wchłonięciu i w połączeniu z minimalną porcją
makijażu. Światło dzienne, bez udziału dodatkowych lamp.
Na początek nałożyłam filtr na połowę twarzy,
widać wtedy jak się zachowuje w trakcie aplikacji oraz na ile i jak wchłania. Od razu dodam, że nie potrzebuje
standardowego czasu na wchłonięcie, jednak podczas nakładania trzeba się trochę
przyłożyć. Lepiej nakładać mniejsze porcje i zanim się wchłonie dokładać
kolejne. Nie jest to problematyczne, natomiast tak mi się go wygodniej używa. Choć
odcieniem kojarzy się z filtrami barwionymi, to taki nie jest. Ten efekt zanika
wraz z kontaktem ze skórą po dokładnym rozsmarowaniu, a sam kolor wynika z
formulacji i użytej technologii "Survival
is not a tinted formulation. The
slight tinted appearance is derived from the active technologies including
Lutein, Fractionated Melanin and Pycnogenol®. This colouring should not be
mistaken for pigmented offerings on the market that use makeup pigments to
reduce the whitening effect of mineral UV filters." Jak na filtr
mineralny osiada dość mocno u nasady włosów (co też dobrze widać), a przy brwiach w ogóle (stanowi to dla mnie zagadkę :D). Nie migruje w okolice oczu i nie podrażnia ich także zaczęłam z powodzeniem
nakładać go wokół oczu.
Tak wygląda na
całej twarzy po wchłonięciu. Dość często łączę go z pudrem glinkowym Pixie
Cosmetics, ale dzisiaj chciałam pokazać
go w połączeniu z Estee Lauder Perfecting Loose Powder Translucent. Ponadto
odrobina korektora Bobbi Brown Instant Full Cover Concealer na obszary
naczynkowe, bardziej dla wyrównania kolorytu niż ukrywania zaczerwienień za
wszelką cenę, pod oczami By Terry Terrybly Densiliss Concealer (recenzja pojawi
się lada dzień) i Lip Glow 102 Matte Raspberry. Do brwi użyłam żelu ABH Tinted
Brow Gel Granite, rzęsy maskara Chanel Le Volume.
NIOD Survival 30 & Bobbi Brown Instant Full Cover Concealer Sand
NIOD Survival 30, Bobbi Brown Instant Full Cover Concealer Sand & Estee Lauder Perfecting Loose Powder Translucent
Do jego atutów na pewno należy zachowanie się na
skórze, przypomina bazę
pod makijaż aczkolwiek gdybym nie znała filtrów japońskich bądź koreańskich, to
pewnie byłby we mnie większy entuzjazm ;) Na pewno docenią go bardziej osoby ze
zdrową skórą bez większych problemów oraz fanki filtrów mineralnych. Dla mnie posiada wady i zalety, które
wpływają na jego odbiór. I tak jak napisałam wcześniej, gdybym nie poznała
"japończyków" i bazowała wyłącznie na ofercie aptecznej Survival 30
stałby się MEGA odkryciem. Natomiast jest inaczej, a teraz, gdy zaczęłam testy obiecującego SVR Sun Secure Extreme SPF50+
(Multi-resistant ultra-matt gel) widzę, że pojawiają się dodatkowe opcje :) Tak
sobie myślę, że gdyby SkinCeuticals
Mineral Radiance UV Defense SPF 50 /recenzja/
posiadał właściwości Survival 30, to mógłby stać się jednym z moich
ulubieńców.
Na dzisiaj to
tyle z mojej strony i na pewno jeszcze wrócę do tematu, by podsumować ten filtr
za kilka miesięcy. Zasługuje na to :)
Dla większości
osób interesujących się tematyką pielęgnacji skóry i ciała firmy Biologique Recherche nie trzeba
przedstawiać, ale Ci którzy o niej czytają po raz pierwszy dodam, że to
francuska firma działająca na rynku od ponad 30 lat. Zainteresowanych odsyłam na polską stronę, gdzie można dowiedzieć się
więcej KLIK!
Od chwili, gdy pokazałam na Instagramie serum
Erythos dostaję dużo zapytań na jego temat. Postanowiłam napisać o nim kilka słów. Do zakupu
podchodziłam kilka razy, ale ostatecznie na początek wybrałam mniejszą pojemność
(15 ml) i testowałam na spokojnie, by ostatecznie kupić większe opakowanie (30
ml). Zdecydowałam się na jego zakup,
ponieważ szukałam produktu który jednocześnie będzie miał dobry wpływ na
obszary naczyniowe i wyciszy zmiany rosacea. Skład INCI przekonał mnie do
zakupu i nie żałuję. To serum faktycznie działa.
Opakowanie/dozownik nie stanowi mocnej strony, ale ostatecznie
oswoiłam na tyle, że przymykam oko (wszak liczy się zawartość). Niemniej gdyby
firma wprowadziła lepsze rozwiązanie nie oponowałabym. Całość wykonana ze
sztucznego tworzywa, od spodu posiada gumowy "tłok" dzięki któremu
wydobędziemy pożądaną ilość w postaci kropli (to moja robocza nazwa, bo
najzwyczajniej w świecie ten gumowy spód poddaje się sile nacisku i tyle ;)). Wodnista konsystencja szybko wnika w skórę pozostawiając ją nawilżoną, zmiękczoną bez lepkiej warstwy. Nie
barwi skóry, za to lepiej uważać podczas używania.
Serum sprawdza się u mnie w formie kuracji jak i
doraźnego zastosowania wedle
potrzeb np. podrażnienie/uczulenie/nieoczekiwane zaczerwienienie itd. Dla mnie to jeden z najlepszych produktów
pomocniczych dedykowanych cerze naczynkowej z rosacea.Świetnie "gasi" rumień i z czasem wycisza go coraz bardziej
(oczywiście wszystko zależy od tego jakie jest jego nasycenie, kondycja skóry
plus cała masa czynników). Redukuje
także zmiany rosacea, przyspiesza proces regeneracji. Ładnie wycisza zaczerwienienia wokół widocznych naczynek, uspokaja
nadreaktywną skórę. Wyjątkowo szybko łagodzi uczucie pieczenia oraz swędzenia.
Stosowany regularnie wyrównuje koloryt cery i odnoszę wrażenie, że jego
działanie jest przedłużone. Na tyle, że kiedy skóra jest wyciszona i
uspokojona, to sięgam po Erythros raz dziennie co drugi lub trzeci dzień.
W połączeniu z wit. C NIOD ELAN, kwasem
laktobionowym Iwostinu, balsamem Rare Indigo Mahalo stał się moim niezbędnikiem. W zależności od potrzeb skóry używam go
rano po filtr bądź wieczorem łącząc najczęściej z kremem tej samej firmy Creme
Verte Espoir (ale z innymi produktami współpracuje równie dobrze np. Stratia
Liquid Gold, Hanyul Rise Essential Skin Emulsion, 'OO' CREAM Protect, Hydrate
and Mattify Jane Scrivner bądź Dr. Jart+ Ceramidin). Miałam wiele produktów obiecujących różne rzeczy,
tym razem nie zawiodłam się na rekomendacjach Biologique Recherche. Zamiast
używać i łączyć ze sobą różne produkty wybieram jeden. Za to JAK skuteczny :)
Zalecana jest min. 3 miesięczna kuracja (w stosowanie serum 2 razy dziennie,
rano i wieczorem), ale wiadomo, wszystko zależy od potrzeb skóry, schematu
pielęgnacji . Początkowo stosowałam się do wytycznych producenta, teraz
odeszłam od tego. Niemniej gdybym po raz kolejny była na początku drogi, to
trzymałabym się zaleceń.
PAO 12 miesięcy, cena 15 ml/ok. 250 zł, 30ml/ok.
400 zł, dostępność online
(wybrane sklepy) oraz stacjonarnie (salony pracujące na BR) - wszystkie informacje na ten temat
znajdziecie TUTAJ
Używam, choć bardziej trafione określenie będzie testuję - ten puder od chwili premiery, kupiłam go pod koniec kwietnia na fali
odświeżonej miłości do oferty Hourglass. Postanowiłam, że zanim się z nim pożegnam napiszę
kilka słów. Prasowane pudry tej firmy są obłędne, pod warunkiem że dobierzemy
właściwy odcień oraz rodzaj pędzla. Słocze wyjątkowo mało mówią w tym wypadku,
co więcej sztuczne światło też nie jest pomocne. W moim odczuciu, popartym
doświadczeniem oczywiście :D najlepiej jest sięgnąć po bardzo puchate i miękkie
pędzle, które posiadają luźno ułożone włosie, nie są zbite i bez względu na technikę
nakładania uzyskamy ten sam efekt ("prasowańce", czy to pudry, róże,
brązery pięknie wyglądają po wtłoczeniu/a'la stemplowanie bądź omieceniu
pędzlem). Kupując wersję sypką byłam
pewna, że stanie się on jeszcze lepszą opcją wersji prasowanych. Niestety...
Nie podoba mi się mało funkcjonalne opakowanie. Dużo osób
się nim zachwyca (mam praktyczne podejście w tej kwestii), ale zabawa z
dozowaniem pudru najczęściej kończy się u mnie większym bałaganem niż
zazwyczaj. Niemniej nie zamierzam się nad tą częścią za bardzo rozwodzić ;) Całość wykonana ze sztucznego tworzywa,
pudełko jest porządne i masywne. Przeżyło też kilka upadków i nic się nie
stało.
Pojemność 10,5 g/ cena £36.00/ PAO 12 miesięcy
Ciekawostką niech
będzie umieszczony opis w języku polskim (na pudełku oraz na ulotce KLIK!),
wcześniej nie zauważyłam tego a z racji, że firma pojawiła się w Douglasie w
Niemczech, to pewnie tylko patrzeć jak zawita do Polski. Oczywiście to tylko
moje spekulacje, jednak nie sądzę by to był przypadek.
Skład INCI
The magic of Veil
transformed into an ultra-refined loose powder designed to give skin a
naturally flawless finish. This finely-milled, weightless powder is formulated
with soft-focus light-reflecting particles to instantly blur imperfections and
minimize the appearance of pores, fine lines and wrinkles for effortlessly
smooth skin. The translucent formula can be used on all skin tones for an
invisible, natural skin finish.
• Blurs the appearance
of pores, fine lines and wrinkles for an airbrushed finish
• Innovative gold
sifter and custom cap allow for the perfect amount of product to be dispensed,
without creating a mess
• Sets makeup for
longer wear
• Translucent formula
leaves an invisible finish, perfect for all skin tones
• Infused with diamond
powder for the most refined light refraction without any flashback
• Can be used to bake
undereye concealer to prevent creasing
Długo
wstrzymywałam się przed podzieleniem własnymi odczuciami, ponieważ na co dzień używam filtrów (a nie jest
to produkt stworzony pod ich kątem), więc starałam się sięgać po niego w
różnych połączeniach oraz dać więcej czasu na zabawę z tradycyjną kolorówką, a
przede wszystkim makijażem (tropikalne lato długo nie odpuszczało). Od razu też
napiszę, że z filtrami (różnymi) nie bardzo współpracował, a w przypadku mojej
mieszanej cery z aktywną strefą T efekt był taki sobie. W okolicy oczu także go nie widzę, na pewno nie u mnie (bez względu na
filtry lub ich brak). Niezależnie od pielęgnacji/rodzaju korektora
oraz narzędzi (gąbka BB, pędzle) po utrwaleniu korektora tym pudrem okolica
oczu u mnie zaczyna przypominać suchą skorupę. Na dodatek podkreśla wszystkie
możliwe linie oraz załamania skóry, nawet te o których do tej pory nie
wiedziałam LOL Dlatego też oceniam go
wyłącznie w wydaniu tradycyjnym.
Puder posiada niezwykle przyjemną konsystencję,
jest bardzo dobrze zmielony. Struktura pudru w dotyku przypomina jedwabisty
pyłek. Kolor w opakowaniu to bardzo jasny kremowy beż, ale puder jest
transparentny, ładnie stapia się ze skórą wygładzając ją optycznie i odbijając
światło. Jednak jeżeli nałożymy go zbyt dużo, potrafi rozjaśnić skórę. Tyle wrażeń odnośnie samego pudru, ponieważ na mojej skórze nie wygląda zbyt
dobrze. Jest widoczny przez pewnego rodzaju pudrowość (suche wykończenie,
które kojarzy mi się z oprószaniem mąką), do tego właściwości odpowiadające na
odbijanie światła podkreślają wszelkie niedoskonałości (żadna z wersji
prasowanych nie funduje mi takiego efektu). Nie odnotowałam przedłużenia trwałości makijażu, wręcz mam wrażenie, że
moja strefa T przetłuszcza się dużo szybciej przy udziale tego pudru. Na pewno
nie zakwalifikowałabym go do pudrów utrwalających (jak to uczynił producent i o
czym nas zapewnia). Dla mnie to typowy puder wykończeniowy i w tym zakresie
nie mam do niego zastrzeżeń (a to głównie z tego względu, że Veil zaliczę do pudrów pryzmatycznych).
TEN efekt rozświetlenia, gry światła na skórze zasługuje na uwagę :)
Spodziewałam się
zupełnie czegoś innego. Zakupu nie żałuję, ale ostatecznie puder u mnie nie
zostanie. O wiele bardziej lubię wersje prasowane i w planach mam wypełnienie tego
miejsca jednym z nich :)
Na koniec dodam,
że Hourglass Veil ma potężnego przeciwnika,
a jest nim Immediate Beauty Powder (rozświetlajaco-modelujący) Moon Kissed
Beauty z Pixie Cosmetics KLIK!
O ile wcześniej odnosiłam się do wersji prasowanych, tak od momentu wejścia do
sprzedaży wersji sypkiej nie mam żadnych wątpliwości :)
Dobrym
posunięciem ze strony Hourglass było wypuszczenie wersji podróżnej tego pudru,
co prawda pojawiła się ona trochę później ale i tak mimo wszystko więcej firm
mogłoby zastosować podobne rozwiązania.
Nie śledzę zbytnio nowości odnośnie kolorówki, ale
kiedy długo przed premierą Goss opublikował filmik na temat tego korektora
wiedziałam, że MUSZĘ poznać :D Do tego bardzo lubię Radiant Creamy Concealer Narsa, więc lepszej
motywacji nie potrzebowałam. Bobbi Brown Instant Full Cover Concealer, to także
jeden z faworytów (zwłaszcza do twarzy). Na co dzień lubię delikatne korektory
pod oczy, takie jak Shiseido Sheer Eye Zone Corrector oraz By Terry Terrybly
Densiliss Concealer. To są moje typy jeżeli chodzi o formuły do codziennego makijażu.
Nie lubię takich formuł jak Tarte Shape Tape, czy Nabla Close Up. Miałam zrobić
mini wpis na Instagramie, ale pisanie z poziomu telefonu nie należy do moich
ulubionych. Dlatego też zapraszam na
krótką prezentację.
Too Faced Born This Way Super Coverage Concealer posiada dla mnie fantastyczną konsystencję,
delikatnie kremowa którą gładko rozprowadza się na skórze (nie zasycha i nie
tworzy suchej skorupy), miękko układa się w okolicy pod oczami bez efektu
przesuszenia (co dla mnie jest niezwykle ważne z uwagi na to, że od zawsze ten
obszar charakteryzował się suchością). Ponadto ładnie rozświetla i dobrze kryje
(łatwo go stopniować). Jest dość gęsty, więc nie wyobrażam sobie nakładać go w
ilościach insta-jutubowych. Aplikator wydobywa jednorazowo taką ilość, która starcza mi pod oczy oraz jeszcze na twarz (kiedy zachodzi taka potrzeba), poza tym wolę nabierać korektor pędzelkiem z pacynki. Ta metoda pozwala mi uniknąć efektu szpachli, który można sobie zafundować.
Wybrałam odcień Vanilla, brzoskwiniowo-żółty beż - miałam zamiar używać go wyłącznie do
twarzy, ale widzę że pod oczami spisuje się równie dobrze i jestem zadowolona z
osiąganego efektu, wykończenia oraz tego jak zachowuje się w ciągu dnia. Dodam od razu, że praktycznie nie utrwalam
tego korektora (jedynie delikatnie omiatam całą twarz pudrem sypkim i to
wszystko). Trwałości zarzucić mu nie mogę, co więcej nie zbiera się w
załamaniach skóry. Jest bardzo plastyczny. Najchętniej używam gąbki BB,
ponieważ przyspiesza to cały proces i bez niego trzeba się "naklepać"
palcami ;), z kolei pędzlem nie lubię nakładać korektora.
Podoba mi się opakowanie, choć trzeba pamiętać o czyszczeniu wnętrza
skuwki (w mojej opinii ze względów czysto higienicznych), pojemność także duża
(15ml/PAO 12 miesięcy). Ma niezły skład INCI, może nie jestem ortodoksyjna w
tym względzie ale po całym dniu z tym
korektorem moja skóra po zmyciu makijażu wygląda dobrze. Nie czuję także
żadnego dyskomfortu w trakcie dnia. Jak
na razie jestem nim oczarowana za: delikatną i nawilżającą konsystencję, dobre
krycie, brak zastygania/ciastkowania/zbierania się w załamaniach
skóry/obciążenia delikatnej skóry pod oczami, trwałość, efekt rozświetlenia.
Moim zdaniem ma duże szanse na zastąpienie Narsa Radiant Creamy Concealer, i
choć Too Faced nie jest firmą za którą szaleję ;) tak TEN korektor sprawił, że
mocno mu kibicuję i trzymam kciuki. Na pewno wrócę z pełną recenzją, lecz nie
mogłam sobie odmówić przyjemności podzielenia się pierwszymi wrażeniami :)) Do tego na tle korektorów, które do tej pory chwaliłam i doceniałam Super Coverage Concealer zaczął od wysokiego "C" :D i to także zasługuje na wyróżnienie. No i bez zarzutu współpracuje z filtrami, a tego pominąć nie mogę!
4 lata temu
podjęłam się wyzwania i przygotowałam moją wersję Starting Over Tag KLIK!
Była to fajna zabawa i postanowiłam
dzisiaj ją powtórzyć, ale skupić się wyłącznie na makijażu (zgodnie z
oryginalną wersją). Od jakiegoś czasu przechodzę przez etap zmian i skupiam się
na dopieszczeniu części odpowiadającej za makijaż. Ma być przede wszystkim funkcjonalnie,
praktycznie, komfortowo i bez poczucia kupowania czegokolwiek do szuflady. Co się zmieniło? Zapraszam :)
1. Podkład. Tutaj miałam małą zagwozdkę, byłam bliska
wybrania It Cosmetics Your Skin But Better CC+ SPF 50+ Light, który kupiłam po
tamtej prezentacji
ale ostatecznie wygrał YSL Le Teint
Touche Eclat Awakening Foundation /Podkład rozświetlający (nowa wersja) /recenzja/
Jest moim pewniakiem w prawie każdych okolicznościach (pomijając tropikalne
lato LOL), bardzo łatwo można stopniować efekt krycia, podoba mi się to jak
leży na mojej skórze.
2. Korektor. Too Faced Born This Way Super Coverage Multi-Use Sculpting Concealer, ten wybór chyba nikogo nie zaskoczy po
zamieszczonym demo na blogu /KLIK/ Rozświetla, zapewnia dobry poziom krycia który
można stopniować, trwały, nieźle też zastępuje podkład gdy nie chcę robić
pełnego makijażu. Oby tak dalej :))
3. Brwi. Anastasia Beverly Hills Tinted Brow Gel Granite /KLIK/ byłam bliska wybrania także kredki Hourglass, ale
jeżeli ma to być tylko 10 produktów wybrałam żel. Z kolei regularnie nakładam
na brwi hennę, więc wybór był prosty ;) Dodam, że firma postanowiłam zmienić
nieco opakowanie i budowę szczoteczki, wg mnie na PLUS. Nie jest to jakaś
rewolucja, lecz zostałam mile zaskoczona.
4. Tusz do rzęs zaczął stanowić dla mnie moją bazę makijażu, więc
lubię gdy są one pogrubione z widoczną objętością i pociągnięte smolistą
czernią. Od ponad roku dałam się ponieść fali Le Volume De Chanel Mascara i
dołączyła do niej nowa odsłona Le Volume
Revolution De Chanel Extreme Volume Mascara 3D printed brush. Nie wiem,
którą wolę bardziej, niemniej to jest kosmetyk bez którego nie mogę się obejść.
Jest mocno, wyraziście, z pazurem a co więcej ma świetną jakość. Uwielbiam
:love:
5. Cień w sztyfcie. Wróciłam do kremowych sztyftów i oczarował mnie Long- Wear Cream Shadow Stick w kolorze
Taupe z Bobbi Brown. Dostałam przy zakupach miniaturę i wiem, że kupię
wersję pełnowymiarową. Uwielbiam ten kolor na dolnej linii rzęs, w załamaniu
powieki (wtedy też utrwalam/pogłębiam efekt przy pomocy brązera). Na mojej
skórze ten kolor wygląda bardzo naturalnie i jednocześnie pięknie podbija kolor
tęczówki. Do tego jest matowy, to lubię :)
6. Puder. NARS Translucent Crystal Light Reflecting Setting Powder /recenzja/ gdybym miała
rozszerzony budżet dobrałabym jeszcze Bikor
Tokyo /recenzja/
ale trzymając się zasad, wybieram Narsa :) Nie chcę się powtarzać, więc
zainteresowanych odsyłam do recenzji obu pudrów.
7. Bronzer. Hourglass Ambient Lighting Bronzer Nude Bronze Light, stał się jednym z moich ulubionych
brązerów (aczkolwiek opanowała mnie mała obsesja na tym punkcie :D) i po niego
sięgam najchętniej od kiedy kupiłam. Stał się także moim pierwszym wyborem.
Jestem bardzo zadowolona z efektu, trwałości oraz wydajności. Kiedy nie mam
czasu zastępuje także cienie do powiek, świetnie się modeluje oko przy jego
pomocy.
8. Róż. Hourglass
Lighting Blush Diffused Heat. Z
jednej strony chciałam wybrać coś z Chanel, ale każdy pochodzi z limitowanki
więc postawiłam na produkt, który kupiłabym bez problemu. Jest to bardzo
ciekawy odcień, i podoba mi się jak ożywia twarz, nadaje promienny rumieniec.
Ponadto ładnie też wygląda na oczach :)
9. Usta. Dior Lip Glow - zawsze i wszędzie, uwielbiam za efekt,
właściwości. C U D O!
10. Perfumy. Naomi Goodsir OR du SERAIL /recenzja/ ten zapach mną
zawładnął od pierwszej chwili, gdy go poznałam i TA miłość trwa nadal. Oby
nigdy nie przeminęła! Signature scent.
Na rzecz perfum
zrezygnowałam z rozświetlacza, bo uznałam że bardziej brakowałoby mi zapachu
:DDD a z kolei róż zawiera drobinki, więc tyle błysku i blasku starczy. Nie
brałam także pod uwagę cieni (jakże łatwo było z nich zrezygnować) bo na co
dzień częściej modeluję oczy przy pomocy brązera i różu właśnie, a z kolei
kremowy cień w sztyfcie BB spełnia moje potrzeby. Tusz Chanel zapewnia mi taki
efekt, że nie odczuwam braku kreski na oku i w obliczu takiego wyzwania byłabym
skłonna zrezygnować z eyelinera/kredki.
Co znalazłoby się w Waszej kosmetyczce gdybyście
miały skompletować ją od początku mając do wyboru tylko 10 pozycji? Kto ma ochotę przyłączyć się zabawy?
Witamina C w mojej pielęgnacji występuje od bardzo
dawna, ale z reguły były
to mniejsze stężenia (różne formy z przewagą kwasu askorbinowego). Niestety ze
względu na bardzo wrażliwą cerę, naczynkową z rosacea niezbyt chętnie
podejmowałam próby wypróbowania czegoś nowego. Prawdziwym przełomem było poznanie koncentratu Liqpharm Liq CC Rich /recenzja/
który zarazem "otworzył" drzwi na oścież i zdecydowałam się na testy Ethylated
L-Ascorbic Acid 30% Network (ELAN). W taki oto sposób odkryłam etylowy kwas askorbinowy (INCI: 3-0-Ethyl Ascorbic Acid ) i
zapragnęłam więcej.
Pierwsza wersja ELAN opierała się Etoksydiglikolu
(Ethoxydiglycol), który pełnił
rolę rozpuszczalnika (jest także nośnikiem dla substancji aktywnych, poprawia lepkość).
Niestety poprzez regulacje UE (rozporządzenie komisji UE 2016/314) zostały
nałożone ograniczenia względem tego składnika (chodzi o maksymalne stężenia w
preparacie gotowym do użycia). Nie będę zagłębiać się w szczegóły, bo każdy
może sobie o tym poczytać natomiast Deciem wycofało swoje serum z Europy
(podobnie jak Hylamide C25). Byłam bardzo niepocieszona, bo akurat ELAN
odpowiada mi pod każdym względem (fantastyczna formuła a'la suchego olejku) i
miała ściągać kolejne opakowania ze Stanów, kiedy to z pomocą przyszła mi Magda
(Kociamber w podróży :)).
Dzięki Jej propozycji kupiłam dwa opakowania, które zaspokoiły moje potrzeby. W
międzyczasie okazało się, że Deciem cały czas szukało rozwiązania dla tej
sytuacji. Na rynek zostało wypuszczone serum z The Ordinary Ethylated Ascorbic Acid 15% Solution, które zakupiłam
jak tylko weszło do sprzedaży.
W nowej odsłonie EAA został zastosowany glikol
roślinny (propanediol),
który w przypadku serum The Ordinary okazał się dla mnie fatalny w odbiorze.
Próbowałam się przemóc, lecz gęsta, lepka i tłusta konsystencja nie zachęcała.
Serum długo się wchłaniało (i tak miałam wrażenie, że cały czas pozostaje na
skórze niewidzialny film, który czuję w ciągu dnia). Używanie w wersji na dzień
pod filtr było prawdziwą męczarnią, co więcej cała "procedura"
porannej pielęgnacji znacznie się wydłużała. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że
nadejdzie tropikalne lato ;)) ale czułam, że nie jest to produkt dla mnie. Zrezygnowałam
z dalszych prób i przekazałam buteleczkę nowej właścicielce mając nadzieję, że
będzie miała więcej radości i przyjemności niż ja. Nie byłabym w stanie użyć go
do końca, a tym bardziej gdy zrobiło się bardzo gorąco. Druga sprawa, mam tak ułożony schemat pielęgnacji że o wiele bardziej
odpowiada mi używanie witaminy C na noc, i tutaj po raz kolejny wygrywa
ELAN. W każdym razie wiadomość o wznowieniu dostępności ELAN 2 i C25 przyjęłam
z umiarkowanym entuzjazmem, ponieważ w ich składach także znalazł się
propanediol. Zniechęcona przez EAA z The Ordinary odłożyłam plany zakupowe na
kiedyś tam. Niemniej ubywająca ilość ELAN wciąż przypominała o drugiej wersji,
którą w końcu kupiłam. Ciekawość
zwyciężyła.
ELAN 2 stosuję od ponad 1,5 miesiąca i muszę przyznać, że choć już nie posiada
formuły a'la suchy olejek, to jego konsystencja oraz zachowanie na skórze jest
zupełnie inne niż TO EAAA. Oczywiście nadal czuć pewną tłustość, lecz dość
szybko się wchłania, nie pozostawia na skórze odczuwalnej warstwy (aczkolwiek
widać, że skóra się lekko błyszczy). W zasadzie gdyby to był produkt do
stosowania w wersji na dzień, to nadal byłby komfortowy. Niemniej jest to serum przeznaczone do stosowania na noc.
Dużo czytałam na ten temat i choć dużo osób poleca wit. C pod filtry, tak ja
wybrałam opcję nocną. Widzę, że moja
skóra zupełnie inaczej reaguje, co więcej używam serum co drugą lub trzecią noc
i efekty potrafią uzależnić. Zgadzam się, że kwas askorbinowy pokazuje
działanie dużo szybciej, jednak etylowy
kwas askorbinowy daje mi znacznie lepsze efekty przede wszystkim w kwestii
wzmocnienia skóry (naczynka są mniej widoczne)a z kolei skutecznie "wygasza" zmiany rosacea (szybciej się goją,
regeneracja skóry następuje. Liq CC Rich sprawiło, że nabrałam ochoty na
więcej i ELAN pokazało, że może tak się stać.Dodam, że produktów
NIOD używam już blisko dwa lata i jest to oferta, która trafia w moje potrzeby
w 99% Nie znam innej firmy, której poszczególne serie kupowałabym z równie
dużym entuzjazmem :D
Na zakończenie dodam,
że etylowy kwas askorbinowy nie wywołał żadnych działań niepożądanych. Skóra
nie zareagowała zaczerwienieniem, pieczeniem bądź okresowym rumieniem. Od kiedy włączyłam EAA do swojej
pielęgnacji widzę jak wpłynęła na kondycję skóry, która jest bardziej
elastyczna/promienna/gładka o wyrównanym kolorycie (co akurat przy rosacea nie
jest takie proste). Po raz kolejny przekonałam się także, że oferta NIOD mnie
nie zawodzi. Nie zamierzam też wprowadzać nic nowego, to serum z wit. C
zaspokaja wszystkie moje potrzeby, a nawet więcej :)
EAA z The Ordinary (PAO 12 miesięcy/cena 18 funtów), , NIOD ELAN (PAO 6 miesięcy, cena 50 funtów) & ELAN 2 (PAO 6 miesięcy, cena 35 funtów) - każde z nich jest bezbarwne przy czym EAA z TO oraz NIOD ELAN 2 posiadają lekko cukierkowy? zapach (tak mi się kojarzy ;)).
Całą ofertę Deciem można przejrzeć na ich oficjalnej stronie /KLIK/ i jednocześnie złożyć zamówienie online (wysyłają także do PL). Poza tym ofertę Deciem z dostawą do PL posiada Lookfanatstic, Cult Beauty, Beauty Bay oraz Feelunique.
Dostaję wiele zapytań co w takim razie z Liq CC
Rich? Nadal je lubię,
jednak nie będzie moim pierwszym wyborem dopóki będę miała w zasięgu ELAN z
NIOD ;) Tak to już jest, niemniej serum Liqpharm to dobra budżetowa opcja,
którą warto poznać.
Tusz do rzęs. Od dziecka marzył mi się wachlarz kruczoczarnych
rzęs, ale Matka Natura zadecydowała inaczej, z czasem pogodziłam się z tym
faktem. Aczkolwiek nie było to takie łatwe, jako nastolatka (zbyt długo
chciałam wierzyć reklamom) byłam zbyt naiwna, bo zachwycały mnie zdjęcia z
kolorowych magazynów a potem jako dorastająca panna nadal byłam mało odporna na
obietnice producentów i magiczne zdjęcia (tak, przerobiłam zabawę z olejkiem
rycynowym oraz odżywkami na jego bazie). W
pewnej chwili porzuciłam marzenia o kruczoczarnych rzęsach i poszybowałam
dalej. Zaczęłam używać kolorowych maskar i w którymś momencie trafiłam na cudowny odcień niebieskiego
(coś pomiędzy lazurowym błękitem a lapis lazuli), by za kilka lat odkryć
genialną serię Luminelle Yves Rocher /recenzja/
oraz /pełna
prezentacja/ którego używałam ponad 20 lat i nie wybaczę firmie decyzji
o wycofaniu tego tuszu, który miał nie tylko idealny kolor ale i formułę.
Zapasy się skurczyły a ja pogodziłam się, że nie znajdę jego następcy pośród
oferty premium. Niestety. Testowałam różne warianty, żaden nie dorównał YR.
Wtedy też postanowiłam zarzucić poszukiwania i wrócić do klasyki, czyli czerni.
Mam za sobą różne doświadczenia, lepsze i gorsze,
bez ograniczeń cenowych. Jednak tak naprawdę żaden tusz do rzęs nie zrobił
WOOOW. A jeżeli jakimś
cudem tak się wydarzyło, to znikał z oferty wrrr (też tak macie?). Przeważnie jednak
pojawiało się jakieś "ale", o ile przy kosmetykach drogeryjnych mogę
przymknąć oko, to przy półce selektywnej nie (logiczne, że skoro wydaję ponad
100 zł na tusz, to chcę by spełniał swoje zadanie od początku do końca).
Moje rzęsy nie należą do imponujących, na dodatek
są jasne (więc kompletnie ich nie widać :/) i bez tuszu nie istnieją. Uważam,
że brwi i rzęsy to prawdziwa rama dla oczu :) O ile z brwiami sobie poradziłam, tak z rzęsami
średnio wychodziło. Dodam, że ja nie lubię u siebie sztucznych rzęs, dlatego
odpada ta opcja okazjonalnie a tym bardziej na co dzień. Wszelkie inne dodatki
także mnie nie interesują.
Przez chwilę interesowałam
się odżywkami do rzęs, ale przy okazji tego wpisu wyjaśniałam dlaczego nie jest
to wariant dla mnie /KLIK/
Używałam także maskar, które zawierały dodatki odpowiadające za kondycję rzęs
(min. Gosh, by Terry) i nie wspominam zbyt dobrze tego okresu (cykl wzrostu to
jedno, ale pojawiły się duże prześwity/rzęsy o różnej długości i w efekcie
używanie tuszu w ogóle nie wchodziło w rachubę). Dlatego też zwracam uwagę na
to, co wybieram do codziennego makijażu oczu. Od lat za to w mojej kosmetyczce
jest miejsce na bazę pod tusz i wielokrotnie ratowały one sytuację. Niemniej cały
czas liczyłam, że na rynku pojawi się coś, co zadziało samodzielnie :)
Mam ścisłe grono
faworytów, ale kiedy pojawia się okazja by poznać coś nowego, co akurat wpisuje
się w moje potrzeby, to dlaczego nie. Co prawda nie mam zbyt dobrych wspomnień
odnośnie oferty Chanel, ale dostałam miniaturę i tak się zaczęło. Dzisiaj opowiem
o największych zaskoczeniach.
Moje oczekiwania:
U mnie tusz do rzęs "żyje" max. 3 m-ce,
musi być do użycia od razu (nie ma mowy o odkładaniu na potem żeby zgęstniał),
ma ładnie pogrubiać, nadawać objętości, lekko unosić rzęsy (od podkręcenia mam zalotkę),
nie kruszyć się w ciągu dnia i być trwały (zero rozmazywania). W duecie z baza
pod tusz ma nadawać efekt sztucznych rzęs. Nie sprawiać problemu podczas demakijażu
(oczywiście dobra dwufaza to podstawa). Nie podrażniać i nie rozmazywać się
kiedy zaczynają mi łzawic oczy. Łatwy podczas aplikacji, zero bałaganu (np.
odbijania sie na górnej powiece podczas malowania rzęs).
Od ponad roku
używam Le Volume De Chanel Mascara,
uwielbiam za efekt jaki mogę nią osiągnąć, ale ma też kilka wad (które w
ogólnym rozliczeniu nie są dla mnie dominujące, tak jednak nie sposób o nich
nie wspomnieć) - gdy tusz jest świeży,
to przez jakiś czas podczas nakładania łatwo nim pobrudzić powiekę. Nie jest to
nic strasznego, ale szczoteczka jest dość specyficzna i musiałam się nauczyć
jej obsługi. Przez długi czas musiałam mieć pod ręką patyczki kosmetyczne, by w
razie potrzeby dokonać korekty. Nie wiem od czego to zależało, ale niektóre
egzemplarze gęstniały szybciej. Mnie to nie przeszkadza, bo tusz i tak
wymieniam co 3 miesiące, ale jeżeli ktoś chce wykorzystać cale PAO (6
miesięcy), to może być problem. W początkowej fazie używania na czubku
szczoteczki po wyciągnięciu całego aplikatora ZAWSZE było zbyt dużo produktu. Ten
nadmiar odruchowo ściągam i zostawiam na wierzchu dłoni (bo co z tym zrobić,
nie lubię nadmiaru zostawiać na gwincie tuszu). Potrafi sklejać, także to nie
jest tusz, którego mogłam używać w ciemno na szybko (na pewno nie na początku).
Wymagał oswojenia. Nie mam zastrzeżeń co do koloru, jest to piękna nasycona
czerń. W połączeniu z dowolną bazą potrafi wyczarować efekt sztucznych rzęs,
choć z reguły na co dzień noszę jedną warstwę,
która ładnie wydobywa i podkreśla moje rzęsy. Jedynym minusem dla mnie
osobiście stało się delikatne odbijanie pod brwiami oraz pod oczami, jednak
działo się to tylko podczas tropikalnego lata bądź w okresie wzmożonego
wysiłku. Nie jest to tusz wodoodporny, i nie działo się to notorycznie więc
jestem w stanie przymknąć oko na tego typu mankamenty. Mimo wszystko w ekstremalnych okolicznościach wymaga
kontroli. Pojemność 6g/cena 28 funtów
Le Volume Revolution
De Chanel Extreme Volume Mascara 3D printed brush. Kiedy tylko pojawiły się materiały promocyjne na
jej temat wiedziałam, że MUSZĘ kupić. I już :D Czułam, że będzie to jeszcze
lepsza wersja niż klasyk. Nie zawiodłam się! Szczoteczka została dopieszczona na tip top, formuła także jest inna.
Myślę, że jeżeli ktoś poznał Revolution niekoniecznie będzie sięgać po wersję Le
Volume ;) Sama do końca nie potrafię zdecydować, myślę że to przyjdzie z
czasem. Chyba :D Wkrótce miną 3 miesiące od kiedy jej używam, kolejna już
kupiona więc to dobry moment na małe podsumowanie. Szczoteczka jest świetna, dużo lepiej współpracuje z moimi rzęsami niż
klasyk. Łatwiej też się nią operuje, przy czym do maksymalnego podkreślenia
rzęs nie potrzebuję bazy. Tusz sam w sobie pięknie nadaje objętości. Przestałam
także sięgać po zalotkę (chyba, że chcę MEGA efektu, to wtedy tak, idzie w
ruch). Wspaniała smolista czerń, tak jak lubię! Jest mocna, widoczna i pokrywa
rzęsy idealnie. Ładnie je unosi i zapewnia utrwalony efekt przez cały dzień. Nie
brudzi okolic oka podczas nakładania, ale po wyciągnięciu szczoteczki dobrze
jest ściągnąć nadmiar tuszu u nasady. Nie odbija się na górnej powiece, nie
tworzy efektu pandy. Nie wykrusza się w trakcie dnia. Na chwilę obecną
muszę też podkreślić fakt, że choć nie jest to tusz wodoodporny, to jednak dobrze
sobie radzi z potem (tropikalne lato tak to ty ;)) oraz dużą wilgotnością,
deszczem oraz wzmożonym wysiłkiem. Zaliczył także egzamin podczas męczącego
łzawienia oczu. Jestem ciekawa jak będzie dalej :) Pojemność 6, cena 28 funtów,
PAO 6 miesięcy.
Obie maskary spełniają moje wymagania przy czym
wydaje mi się, że Le Volume Revolution zasili pulę ulubieńców a wersja
klasyczna będzie musiała ustąpić jej miejsca ;) Na pewno za jakiś czas pojawi się aktualizacja,
zwłaszcza że lubię sprawdzić tusz do rzęs w każdych możliwych warunkach. No i
też przywiązuje się do danego produktu. Niemniej na chwilę obecną są to moje
hity i nie szukam niczego nowego.
Na zdjęciach można zobaczyć jak wyglądają
aplikatory w wersji "saute" ;) Widać dokładnie różnice, budowę oraz
rozmieszczenie włosków/wypustek. Taka ciekawostka :)
Chanel Le Volume De Chanel Mascara
Chanel Le Volume Revolution De Chanel Extreme Volume
Mascara
3D printed brush
Czasami mi sie
wydawało, że nie ma złych kosmetyków ;) bo wszystko zależy od naszych preferencji
oraz "materiału", że tak się wyrażę ALE teoretycznie żadna z maskar
Chanel nie miała u mnie racji bytu, a jednak! od lat toczyłam małą bitwę pt.
"szczoteczka vs formula" i dopiero Le Volume Revolution De Chanel
śmiało mogę powiedzieć, że obie te rzeczy mają znaczenie. Chcę więcej!
Opowiem dzisiaj o kilku kosmetykach Sol de Janeiro, które przywędrowały do mnie w prezencie
urodzinowym od Martyny
:* Cały zestaw miałam na liście zakupowej, ponieważ wyjątkowo spodobał mi się
zapach. Myślę, że to on jest największym wabikiem. Bo tylko w taki sposób mogę
racjonalnie wyjaśnić moją słabość do tego zestawu, bo same kosmetyki są
totalnie nie warte swojej ceny. Za to mają świetny marketing i zostały odpowiednio
wypromowane. Firma pochodzi z USA
Jeżeli chcecie
dowiedzieć się więcej zajrzyjcie na oficjalną stronę /KLIK/ Odpowiednia oprawa,
historia, opakowania i...zapach, a mamy idealny przepis na sukces? Chyba tak,
to mimo wszystko dużo osób chętnie sięga po te kosmetyki.
Przedstawię nawilżający kremowy żel do prysznic Brazilian
4 Play Moisturizing Shower Cream-Gel (90ml/£10.00; 385ml/£21.00), balsam do ust
Brazilian Kiss Cupuacu Lip Butter (6.2g/£15.00), mgiełkę Brazilian Crush Body
Fragrance Mist (90ml/£18.00; 240ml/£32.00) oraz krem do ciała Brazilian Bum Bum
Cream (75ml/£18.00; 240ml/£44.00) - na plus oceniam wybór ze względu na pojemności, to przemyślana i dobra
opcja, szczególnie że nawet najwspanialszy zapach potrafi zmęczyć :P Sol de
Janiero znajdziecie także w polskiej Sephorze.
Zapach, kluczowy element całej serii - słodka kompozycja, która jak dla mnie
łączy nuty karmelu oraz wanilii. Przypomina masę krówkową :D Mnie się także
kojarzy ze skórą rozgrzaną przez słońce, morską bryzą i olejkami do opalania.
Wyjątkowo spodobała mi się taka mieszanka, w której dużo słodyczy ale nie jest
ulepkowata i nie wywołuje zmęczenia. Po części pewnie dlatego, że choć
intensywna na początku, to szybko zanika pozostawiając subtelną woń na skórze
oraz ubraniach (w przypadku mgiełki oraz kremu do ciała).
Zacznę od
ulubieńca, czyli Brazilian Crush Body
Fragrance Mist która umilała mi tegoroczne lato i nadal jeszcze z chęcią po
nią sięgam, gdy nie mam nastroju na perfumy ale zapach musi być :D Nie wiem
dlaczego miałam w głowie zakodowane, że ona jest bez alkoholu - bo on jednak
jest i poczujemy go na początku aplikacji, ale trwa to zaledwie kilka sekund
(szybko wyparowuje dla przykładu w mgiełkach BBW trwa to dłużej w moim odczuciu).
Jak na mgiełkę ma niezłą trwałość, zwłaszcza na ubraniach.
Pojemność 90 ml jest dla mnie optymalna, do tego opakowanie wykonano ze
sztucznego tworzywa, więc lekkie i poręczne (wyjazdy i te sprawy). Dozownik
idealnie dopasowany, bo faktycznie dostajemy obiecywaną mgiełkę, a nie np.
skoncentrowany strumień jak to czasem bywa. Jeżeli tylko nie znudzi mi się
zapach, kupię kolejne opakowanie zwłaszcza gdy będzie jakaś zniżka bądź inna
dobra oferta cenowa.
Brazilian 4 Play Moisturizing Shower Cream-Gel posiada świetną konsystencję (gęsta,
zwarta - idealny kremowy żel), do tego bardzo wydajny i choć zapach utrzymany w
stylu całej linii, to jest nieco mniej intensywny (i oceniam to na plus). Z
tymi obietnicami nawilżenia mogłabym polemizować, jednak skóra po kąpieli nie
jest ściągnięta i nie czuję żadnego dyskomfortu. Spodobał mi się, jednak na rynku
jest ogromna konkurencja w tym przedziale i za mniej więcej te same pieniądze
mogę wybrać coś z Molton Brown, Lush, BBW bądź innej firmy.
Brazilian Kiss Cupuacu Lip Butter, opakowanie jest ogromne! Nie ginie w
czeluściach torebki i jest łatwy do odnalezienia. Sztyft jest dobrze osadzony,
nie kruszy się w trakcie używania. Co mnie zaskoczyło, to kiedy już wydawało mi
się że go zużyłam, to w części nasady było jeszcze bardzo dużo produktu. Poza
tym to zwyczajny balsam w sztyfcie, który natłuszcza usta, posiada
przyjemny słodki posmak i zapach. Nie robi nic, czego nie dokona szereg pomadek
ochronnych. Mam wypielęgnowane usta, bardzo dbam o to, by nie dochodziło do
podrażnień, nie były spierzchnięte itd. jednak po całym dniu z tym sztyftem
musiałam na noc zaaplikować grubą warstwę swojego ulubionego balsamu na
lanolinie, by rano były miękkie i gładkie. Brazilian Kiss Cupuacu Lip Butter to
raczej coś, czym można poratować się w ciągu dnia, ale nie posiada właściwości
pielęgnujących o których wspomina producent. Ładne opakowanie i to wszystko.
Dodam,
że w ciągu dnia bez względu na warunki (plener czy pomieszczenie) balsam szybko
znika z ust i pozostawia mało przyjemne uczucie. Musi być często nakładany
przez co staje się mało wydajny. Fajny skład INCI, lecz dla mnie to przeciętny
kosmetyk do którego wracać na pewno nie będę.
Brazilian Bum Bum Cream potraktowałam jako typowy gadżet oraz dodatek do
wzmocnienia zapachu mgiełki, a to dlatego że poza delikatnym efektem chłodzenia (jest to bardzooo subtelne), rozświetleniem (mika robi swoje), wygładzeniem, szybkim
wchłanianiem i boskim zapachem nie ma nic więcej do zaoferowania. Świetna
budyniowa konsystencja gładko rozprowadza się na skórze i szybko w nią wnika.
Nie pozostawia tłustego filmu, w zasadzie gdyby nie zapach, to nie wiedziałabym
że cokolwiek nakładałam na skórę. To mnie zaskoczyło przy tak bogatej formule. Identyczne wygładzenie oferuje mnóstwo innych kosmetyków do pielęgnacji ciała, także
nie jest to coś zjawiskowego. A ja na pewno tego nie poczułam.
Odkładając na bok moje uwielbienie do zapachu
widzę zestaw kosmetyków, do których idealnie pasuje miano gadżetów-umilaczy. Właściwości
są mocno przeciętne, co więcej, na rynku nie brakuje produktów którymi bez
problemu je zastąpimy. W czym więc tkwi sekret? Dobra reklama, szata graficzna
oraz walory zapachowe - to jedne z elementów tej szalonej karuzeli. Kto się na
niej znajdzie? :D
Dla mnie to świetny prezent, ale też nie oczekiwałam od tych
produktów niczego spektakularnego. Pewnie gdybym ich nie znała wcześniej, to
byłoby O G R O M N E rozczarowanie, bo faktycznie cena nie idzie w parze z
jakością. Mogę tylko sugestywnie potrząsnąć pośladkami LOL
W zeszłym roku gama oferty Liqpharm powiększyła się o serum na noc z retinolem. Na blogu dzieliłam się pierwszymi wrażeniami /KLIK/ gdzie opisałam nie tylko popełnione błędy, ale także to jak skóra zareagowała na wprowadzony retinol. W sieci nie brakuje wskazówek oraz recenzji, jednak mało jest na ten temat ze strony osób z cerą naczyniową oraz rosacea, bardzo wrażliwą i skłonną do podrażnień/alergii. Dlatego ten wpis podzielę na dwie części, w pierwszej omówię co sprawdza się w moim przypadku, na co kładę największy nacisk i jak podchodzę do pielęgnacji specjalnej, której częścią stał się retinol Liq CR. W drugiej zaś części skupię się już na samym produkcie, by podsumować moje wrażenia oraz dlaczego do niego wróciłam i nie szukam niczego nowego. Zapraszam serdecznie :)
Ziemolina stworzyła wartościowy i godny uwagi wpis na temat kuracji retinolem /KLIK/ w którym zostało czytelnie rozpisane krok po kroku jak rozpocząć stosowanie, na co zwrócić uwagę itd. Znajdziecie tam wszystko, co warto wiedzieć. Będzie to moja baza, taka by nie powielać wszystkich informacji i jednocześnie skupić się na przekazaniu własnych doświadczeń. Podobnie jak przy poprzednich recenzjach Liqpharm poprosiłam Wojtka Sawczuka o udzielenie odpowiedzi na kilka pytań.
Jest to mój pierwszy "poważny" kontakt z retinolem, pierwsza seria trwała 9 miesięcy po czym zrobiłam przerwę i wróciłam do niego ponownie wczesną jesienią. Co się zmieniło? Jestem przede wszystkim lepiej przygotowana, mam na myśli preparaty kojące, nawilżające i odbudowujące. To, co dla większości okazuje się optymalne, w przypadku mojej cery nie było wystarczające. Dlatego też odłożyłam dalsze eksperymenty z ofertą apteczną i wybrałam coś innego. Położyłam dużo większy nacisk na produkty wyciszające, kojące i łagodzące. Włączyłam także inną formułę z kwasami PHA, do tej pory był to peeling Iwostinu z kwasem laktobionowym, który zastąpiłam serią Restore z Neostraty. W osobnym wpisie omówię każdy z nich oraz sposób w jaki je łączę, kiedy i jak używam. Retinolu używam raz lub dwa razy w tygodniu (twarz, szyja i dekolt), i w takim ujęciu opakowanie idealnie starcza na 3 miesiące (PAO zachowane, choć na początku zastanawiałam się czy faktycznie tak będzie. Gdybym ograniczała się wyłącznie do twarzy, to na pewno nie zużyłabym opakowania do końca.) Częstotliwość dopasowałam do kondycji swojej cery, niemniej tego schematu trzymam się od początku do końca. Pośród wielu rad, sugestii i wytycznych JEDNA jest najważniejsza - obserwujcie własną skórę, jej reakcje i zachowanie, bo to WY wiecie najlepiej jak odczytać kolejne sygnały. Dobrze jest znać podstawy, lecz NIKT nie zagwarantuje tego jak to będzie w Waszym przypadku. Taka jest pielęgnacja, świadoma pielęgnacja, która polega na wypracowaniu określonych nawyków, zmianie podejścia, wdrożeniu i trzymania się pewnych zasad. Zasad, ponieważ bez nich zapanuje chaos, a to przecież nie o to chodzi.
Kuracja z retinolem przyniosła wiele dobrego, ale też pokazała mniej kolorowe aspekty. Okazało się, że niektóre składniki lub połączenia które do tej pory były dla mojej skóry zbawienne zaczęły podrażniać, wywoływać stany zapalne. Nie za każdym razem, ale jednak. Dlatego też zaczęłam unikać wody różanej w tym hydrolatów oraz toników z jej udziałem w dni, kiedy wcześniej na noc sięgałam po retinol. Podobnie było z esencją Dottore z serii City, kilkoma filtrami oraz mleczkiem i lotionem z Kuramoto, przy czym z serum nie miałam problemów. Minimalizując ewentualne efekty uboczne w dni "po retinolu" staram się bazować na prostych połączeniach, bez przeładowania. Stawiam także na niezawodną serię z probiotykami z Aurelia Probiotic Skincare. Serum Revitalise & Glow, to mój prawdziwy "must have" i w tym roku do niego dołączyła nowość w postaci koncentratu. Polubiłam kremy, na dzień i na noc, choć do nich musiałam się nieco przekonać, bo pierwsze testy dawno temu nie były zbyt obiecujące. Wróciłam całkiem przez przypadek i stwierdziłam, że dam im szansę. To była dobra decyzja!
Warto też pamiętać (bo sama popełniłam ten błąd) że pośpiech nie jest dobrym doradcą. Każda skóra jest inna, ale w przypadku cery naczyniowej z rosacea lepiej dmuchać na zimne. Zaczynać metodą małych kroków i nie dawać się ponieść emocjom. Stworzenie schematu codziennej pielęgnacji może stać się pewnego rodzaju wyzwaniem. Nie każdy preparat stosowany do tej pory okaże się udaną opcją, dlatego obserwacja własnej skóry i jej reakcje stanowią podstawę.
Stężenie retinolu
W przypadku takiej cery jak moja, wiem że nie sięgnę po wyższe stężenia oraz też nie skorzystam z retinoidów. Długo się zastanawiałam, czy faktycznie chcę poznać Liq CR. Ostatecznie stężenie oraz formuła (skład INCI) sprawiły, że postanowiłam spróbować. Jeszcze nie wiem, czy retinol zagości na stałe w mojej pielęgnacji a to dlatego, że jest tutaj duża konkurencja. Mam na myśli ofertę NIOD, która dla mnie stała się prawdziwym objawieniem i niemal od dwóch lat z powodzeniem stosuję ich kosmetyki. Nie sposób nie wspomnieć genialnego serum z wit. C (stężenie 30% etylowego kwasu askorbinowego) ELAN, o którym pisałam przy tej okazji /KLIK/ oraz Non Acid- Acid Precursor 15% NAAP /KLIK/ którego używałam ponownie przed wprowadzeniem retinolu w tym roku. Myślę, że odpowiedzi na niektóre pytania otrzymam za 6 miesięcy i podzielę się wnioskami.
Na początku wydawało mi się, że firma zaoferowała małe stężenie retinolu ale im więcej czytałam na ten temat uznałam, że to wcale tak nie jest. Do tego jest to dobra opcja dla początkujących oraz takich wrażliwców jak ja. Minęło dużo czasu od kiedy dzieliłam się swoimi pierwszymi wrażeniami /KLIK/ jednak nic się zmieniło w kwestii oceny samego preparatu. U mnie on działa i sprawdza się. Świetnie sobie radzi z redukowaniem zmian rosacea, grudki pojawiają się sporadycznie bez stanów zapalnych, skóra stała się wygładzona, miękka o wyrównanym kolorycie (na tyle, na ile to możliwe). Delikatne zaczerwienie bądź powracający rumień nie stanowi dla mnie problemu. Wiecie, jestem przyzwyczajona do tego i zaróżowienie mniejsze/większe nie spędza mi snu z powiek. Nie oglądam swojej skóry przed lusterkiem powiększającym studiując fragment po fragmencie. Nie mam takiej obsesji, na całe szczęście LOL
Zaakceptowałam fakt, że udało mi się wyciszyć rosacea optymalnie w moim przypadku, a retinol sprawił że przez większość czasu od chwili jego włączenia przestałam używać na co dzień podkładów i makijaż stanowi dodatek na który decyduję się, bo lubię a nie dlatego, że muszę/czuję presję zakrywania wszelkich niedoskonałości. Częściej sięgałam po sam korektor, by ukryć to i owo bez efektu szpachli na skórze. Oczywiście jednym może się to podobać/odpowiadać, innym nie. Mnie to za bardzo nie interesuje, dobrze czuję się w swojej skórze i w jakiś sposób retinol jeszcze tylko to wydobył.
Konsystencja jest niezwykle przyjemna, komfortowa i na nią lepiej uważać ;) ponieważ właśnie ta jedwabistość czasami sprawiała, że zapomniałam, że w składzie jest retinol (co za tym szło dokładałam kroplę lub dwie więcej, by po kilku dniach zobaczyć uroczą wylinkę ;)). Zmieniłam kolejność nakładania samego produktu (wcześniej rozpoczynałam od twarzy, by potem przejść do szyi i dekoltu), czyli zaczynam od czoła, potem linia żuchwy, szyja, dekolt i na sam koniec wracam do nosa oraz policzków, na których rozprowadzam już końcówkę z całej porcji (u mnie to zawartość jednej pipety). Mam wrażenie, że w takiej kolejności najbardziej newralgiczne obszary na mojej twarzy nie dostają aż tak skoncentrowanej porcji serum (dzięki rozplanowanej sekcji "kropek").
W dalszej części znajdują się fragmenty mojej korespondencji z Wojtkiem Sawczukiem, który odpowiada na szereg pytań związanych z retinolem, Liq CR oraz pielęgnacją. Zapraszam :)
Dziękuję wszystkim, którzy poświęcili czas oraz uwagę na przeczytanie całego wpisu. Starałam się zawrzeć wszystkie najważniejsze informacje oraz podzielić się odczuciami na bazie własnych doświadczeń :) Ciekawa jestem Waszych doświadczeń z retinolem/retinoidami a może ktoś tak samo jak ja, używa Liq CR i nie szuka niczego innego? ;)
W zeszłym roku na moim kosmetycznym celowniku pojawiła się Kostka Mydła, młoda manufaktura która na obecną chwilę
rozwija coraz prężniej swoje skrzydła. I mnie to bardzo cieszy. Między innymi
dlatego, że trafiłam na kilka produktów, które oczarowały mnie od pierwszego
kontaktu i systematyczne stosowanie utrwaliło te wrażenia. Zapraszam :)
Zanim przejdę dalej, chciałabym na początku
nadmienić, że bardzo podoba mi się layout strony, obsługa, kontakt które mają znaczenie. Czytelnie opisana
dostawa, formy płatności. Nie ma także problemu z kontaktem (co niestety nie
zawsze jest takie oczywiste dla wielu firm, które odpowiadają wybiórczo bądź
wcale twierdząc, że wiadomość nie dotarła). Dbałość o szczegóły i opakowanie/sposób przygotowania zamówienia robią
wrażenie, można potraktować jako gotową oprawę na prezent (niestety nie
wykonałam zdjęć, ale jest to szary
karton wypełniony eko ścinkami z wełny drzewnej, szklane opakowania posiadają
osłonki z szarego kartonu, a mydła bądź sypkie kosmetyki znajdują się w
torebkach z szarego papieru. Ponadto do kartonu jest przyklejona ozdobna
kokardka i znajduje się pieczątka z logo Kostki Mydła. Tak przygotowana
zawartość została owinięta w szary papier i wysłana.) - paczka przebyła długą
drogę, i nic nie uległo zniszczeniu.
W skrócie omówię moje zakupy skupiając się nieco dłużej na kosmetykach, które je zainicjowały i
używam ich najdłużej.
Koniecznie chcę
zwrócić uwagę na mydło potasowe! Nie wiem, może słabo szukałam, ale od
dawna chciałam je kupić (wiem, że można przygotować samemu, lecz to nie moja
działka :P) a że szare mydło z Białego Jelenia daaawno temu zniknęło z rynku
tym bardziej byłam rozżalona (achhh te oszczędności firmo). Na początek wybrałam małe opakowanie,
co jest świetną opcją na początek (a ja też chciałam zobaczyć jaka będzie
różnica, ponieważ dodano do niego dużą ilość węgla aktywnego). Zostało nazwane zwyczajnie - Mydło w paście do
twarzy :) Napiszę tyle, że jest och i ach! Stosuję to cudo do mycia
ciała oraz do twarzy. Nie zostawia uczucia ściągniętej czy podrażnionej skóry,
nie przesusza (o ile nie przesadzimy z częstotliwością), nie ma efektu
skrzypiącej skóry. Jego zapach nie do końca mi się podoba, lecz bardziej liczą
się dla mnie jego właściwości. Po długim
czasie poszukiwań mam idealny kosmetyk do mycia skóry w okresie, gdy wymaga
dodatkowej troski (mam tutaj na uwadze przede wszystkim zmiany
atopowo-łuszczycowe, pojawiającą się egzemę). Jego atutem jest także to, że mimo dużej zawartości węgla aż tak bardzo
nie brudzi, łatwo się spłukuje, nie pozostawia osadu na umywalce czy w
brodziku.
Strzałem w 10-tkę stał się Szampon w pudrze, który można także kupić w wersji mini :)
Bazuje on na glince marokańskiej Ghassoul. Wybrałam go dlatego, że choć bardzo
lubię pastę Cleansing Volumizing Paste with Pure Rassoul Clay and Rose Extracts
(niebawem pojawi się wpis), to niestety nie mogę stosować jej regularnie. Z
kolei też coraz większe problemy mam z zakupem maski Phenome. Dlatego oferta Kostki Mydła wstrzeliła się
w moje potrzeby idealnie. Owszem, stosowanie takiej formy jest męczące i
upierdliwe, zwłaszcza gdy myje się głowę codziennie (nawet przy bardzo krótkich
włosach) - lecz zaczęłam eksperymentować (dodaję proszek do gotowego szamponu
bądź stosuję go jako maskę). Pierwsze
zastosowania to była loteria, pomimo że na stronie sklepu jest kilka
wskazówek, to jednak warto jak zawsze dopasować je pod siebie. No i pamiętajmy,
tutaj nie ma żadnych wypełniaczy/stabilizatorów itd.
Papka po rozrobieniu jest papką, która opornie rozprowadza się u nasady
włosów, brak poślizgu/gładkości itd. więc dobrze jest uzbroić się w
cierpliwość. Po zmyciu włosy także rozczesują się opornie, są sztywne (ale
nie szorstkie!). Co ciekawe, moje wysokoporowate włosy dość długo schną, nawet
gdy sięgam po suszarkę, to suszenie trwa dłużej niż zwykle. Podczas regularnego używania czynność
samego mycia, zachowania się włosów ulega przemianie. Tak, celowo użyłam
tego określenia. Ono najlepiej oddaje wpływ tego proszku nie tylko na włosy,
ale przede wszystkim na skórę głowy. Włosy
stają się uniesione od nasady (już po pierwszym myciu widać było różnicę, a
im dalej, tym lepiej), odstawiłam wszelkie produkty do stylingu (co prawda mam
już duży odrost i pora odwiedzić fryzjera, tak linia cięcia jest zachowana i
włosy układają się bez problemu), ponadto są gładkie i lśniące. Największe
zalety odczuła skóra głowy (nawilżenie, ukojenie, proszek świetnie łagodzi
podrażnienia i przyspiesza ich regenerację) - takiej mocy nie miała cała seria Tricho z Bandi, którą stosowałam przez
wiele miesięcy. Odnoszę także wrażenie, że przedłużona świeżość włosów nie
jest przereklamowaną obietnicą (ale do tego jeszcze się odniosę za jakiś czas)
.
Z mydeł naturalnych zrezygnowałam wiele miesięcy temu, lecz od czasu do
czasu ciągnie mnie w ich kierunku. Miałam też przeczucie, że być może tym razem
będzie inaczej. Na początek wybrałam dwie
kostki, Nagietkową i Kawową. Wersja Nagietkowa jest w użyciu od kilku
tygodni i jestem tym mydłem zauroczona! Okazuje się, że przy takim takim pH
można zaoferować dobrej klasy mydło naturalne. Jest ono niezwykle kremowe, nie ściąga i nie przesusza skóry. Co
więcej, brak uciążliwego osadu na umywalce. Podoba mi się delikatny zapach oraz
jego właściwości. Jedynym minusem jest skłonność do rozmiękania pomimo
przechowywania na żebrowanej mydelniczce z odpływem, ale dzieje się tak tylko,
gdy w krótkim czasie kostka zostanie użyta kilka razy z rzędu. Potem gdy mydło
ma czas na odsączenie i wyschnięcie nie dzieje się z nim nic złego, nie
ślimaczy się i podczas kolejnego mycia zmydla siętradycyjnie.
Moją uwagę przyciągnął Puder
oczyszczający różany
- mam cichą nadzieję, że stanie się godnym następcą uwielbianego przeze mnie
scrubu z angielskiej firmy Skin & Tonic London, o Gentle Scrub pisałam TUTAJ
Na razie użyłam go tylko kilka razy i mogę napisać, że jest to ciekawy produkt
(o ile lubicie zabawę z przygotowaniem papki ;)). Dzięki przemyślanemu składowi
faktycznie nadaje się do codziennego
stosowania, jest delikatny i pozostawia skórę miękką, odświeżoną bez
podrażnień. Podczas zmywania jest trochę bałaganu, więc chętniej robię to
pod prysznicem. Można stosować go codziennie lub jako maskę.
Całość zakupów zamykają hydrolaty: różany i
waniliowy, wybrałam je ze
względu na zapach :D Pewnie napiszę o każdym kilka słów za jakiś czas. Miałam
wielką ochotę na hydrolat malinowy, ale niestety producent zaprzestał produkcji
i nie wiadomo, czy wróci do sprzedaży.
Zdaję sobie
sprawę, że tego typu manufaktur na polskim rynku w ostatnim czasie pojawiło się
mnóstwo. Kolejne przybywają. Dlatego też wybór jest ogromny i łatwo się
pogubić. Niemniej wybór Kostki Mydła
uważam za bardzo udany, co więcej kosmetyki wywiązują się ze swoich obietnic i
kolejne zakupy przede mną.
Wiem, że moja
częstotliwość publikowania wpisów na blogu została zachwiana ;) Niemniej
pamiętajcie, ten blog to czyste hobby (jedno z wielu). Nie brakuje mi materiału
(wiele wpisów czeka na swoje 5 minut), jednak postanowiłam się wycofać z życia
blogosfery (z wielu powodów). Staram się regularnie zaglądać na Facebooka oraz
Instagram, tak by zachować ciągłość ;) i nie chcę rezygnować z prowadzenia
bloga, tylko szukam w tym wszystkim miejsca dla siebie.
Pozdrawiam serdecznie i
życzę wszystkim magicznego roku 2019!
Omówię trzy kosmetyki do pielęgnacji twarzy, których używałam w zeszłym roku i jakoś
naiwnie wierzyłam, że zbliżą się do Indigo z Mahalo /recenzja/. Taaaak marzenia dobra rzecz, ale nie tym razem
:D Dwa z nich dostałam (Leahlani i African Botanics) a jeden kupiłam sama
(REN).
Patrząc na składy INCI oraz obietnice producentów
miałam nadzieję, że faktycznie mogą stać się dobrym uzupełnieniem dla Mahalo bądź alternatywą. Indigo używam
opakowanie za opakowaniem, w zasadzie kupuję po 2 sztuki żeby mieć zawsze w
zapasie. Stał się moim bazowym produktem w pielęgnacji, do twarzy i ciała.
Sprawdza się w każdych warunkach i co więcej D Z I A Ł A. To jest taki produkt,
który okazał się niezastąpiony. Rzadko tak się zdarza, by firma oferująca kosmetyki
eko/naturalne itd. zaczarowała mnie do tego stopnia. Mahalo się to udało,
zwłaszcza że poza tym cudem szaleję na punkcie maski The Bean i coraz bardziej
chwalę sobie ich nowe serum. No ale nie o tym dzisiaj, jednak jak widać
poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Dlaczego się nie udało?
Leahlani Skincare Bless Beauty Balm (30 ml/£53) - to jest dla mnie zagadka ;) bo z tej
firmy bardzo sobie cenię genialny Bohemian Ruby Balancing Toner (wersja Citrus
& Citrine także jest świetna), mają także udane sera olejowe, maskę Honey
& Love. W ogóle sama filozofia, dobór składników przemawiają do mnie :)
Dlatego gdy dostałam w prezencie Bless Beauty Balm byłam mocno zaintrygowana.
Szklany słoik, przyjemnie miękka konsystencja
balsamu nie sprawia problemu podczas aplikacji, a całość dopełnia niesamowity
aromat (mnie się on podoba :D). Na tym mogłabym zakończyć. Nie doświadczyłam żadnych efektów, ot
takie aromatyczne smarowidło, które łatwo zastąpić. Jego przeznaczenie jest tak
wielozadaniowe, że idealnie wpisuje się w określenie, że gdy coś jest do wszystkiego,
to jest do niczego. Wspominam o tym celowo, bo wg producenta może zastąpić
nawilżacz (w połączeniu z serum, dla którego stanie się kosmetykiem domykającym
oraz można stosować go w takiej formie pod makijaż), produkt do pielęgnacji ust
(nawilży i spełni rolę naprawczą), zmiękczy skórki wokół paznokci oraz spełni
rolę balsamu oczyszczającego (do użycia wraz ze szmatką).
Na mojej skórze,
nawet w bardzo suchych/podrażnionych bądź przesuszonych częściach nie chciał
się wchłaniać, pozostawiał widoczną tłustą plamę, która trwała i trwała. Nie
odczułam żadnego nawilżenia, zmiękczenia. Nawet MMHC2 z NIOD nie pomógł....
Zużyłam do końca tylko dlatego, że podobał mi się zapach i chciałam mieć
pewność, że wykorzystałam wszelkie możliwe opcje ;)
African Botanics
Marula Intense Skin Repair Balm (60 ml/ok. £130) - olej Marula poznałam dawno temu,
pisałam o nim TUTAJ i choć wiedziałam, że nie jest to "czysty" balsam, to skład INCI
zapowiadał prawdziwe cacko. Obietnice firmy także. I w sumie mając w pamięci
efekty na jakie mogę liczyć ze strony oleju marula nie sądziłam, że nastąpi
kompletna klapa.
"Remedy fatigue, dehydration, redness and imbalance
with this luxurious, highly effective balm." - taaaak, tylko że NIC z tego
się nie wydarzyło. Poświęciłam mu
kilka dobrych miesięcy, łącznie z jesienią i kawałkiem zimy. Ma co prawda fajną
konsystencję, komfortowo rozprowadza się na skórze, wchłania bez zarzutu lecz
efektów brak. Sprawił, że moja skóra zaczęła się szybciej przetłuszczać.
Podzieliłam się zawartością z kilkoma osobami i trzy z nich stwierdziły, że to
kompletna porażka. Jedynym atutem był zapach.
REN Evercalm Overnight Recovery Balm (30 ml/ £40) - miało być pięknie i wspaniale, choć w
tym przypadku skład nie jest jakoś specjalnie imponujący. Wg opisu ma być
pomocny przy nadwrażliwości, suchości, stanach zapalnych jednocześnie
przyspieszać regenerację skóry. Formuła to także "balm-to-oil", ale
za to przedziwna konsystencja która kojarzy mi się z gumowo-żelowym woskiem.
Nabiera się go bez problemu, pod wpływem ciepła delikatnie rozpuszcza na
skórze. Niby nie jest tłusty, ani oleisty ale zostawia dziwną powłoczkę na
skórze.
Kupiłam go od
razu jak tylko wszedł do sprzedaży, to było jakoś w sierpniu. Myślałam, że
będzie dobrym dodatkiem podczas kuracji z retinolem, więc nie czekałam do jesieni
chcąc poznać jego właściwości. Początek dobrze rokował, jednak im dłużej go
używałam tak dobre wrażenie się zacierało. Najpierw pojawiło się przesuszenie,
potem delikatne podrażnienie na policzkach. Zrobiłam przerwę, sytuacja była
opanowana i pomyślałam, że może to przypadek. Wróciłam i znowu to samo. W
chwili gdy włączyłam retinol uległo to pogorszeniu. Zrezygnowałam z dalszych
prób. Została mi końcówka i zużywam jako zabezpieczenie skóry podczas
farbowania, bo tylko do tego się nadaje. Oferta REN zadziwia mnie od dawna,
jest ona naprawdę rozbudowana, lecz aż tak wielu hitów to pośród niej nie ma.
Przyznam, że te
trzy epizody z zeszłego roku skutecznie zniechęciły mnie do dalszych prób
szukania czegoś nowego. Każdorazowo balm Mahalo "sprzątał bałagan"
wzbudzając zachwyt. I przy nim zostaję :D aczkolwiek marzy mi się, by któraś z
polskich manufaktur pokusiła się o wykorzystanie głównego składnika i stworzyła
coś równie imponującego.
Mam spore grono ulubionych produktów do mycia
twarzy, niektóre
wyróżniają się bardziej lub mniej, ale
żel Antipodes to prawdziwe cacko. Przeznaczony do każdego rodzaju skóry,
ale przede wszystkim do tłustej. Jego zadaniem jest redukcja sebum i nadanie
promiennego blasku. W składzie znajdziemy ekstrakt z kiwi, kwiatu hibiskusa,
miód manuka, kompleks Vinanza Grape.
Żel posiada konsystencję płynnej galaretki (delikatnie zwartej, niezbyt gęstej ale
też nie za rzadkiej), bez problemu rozprowadzamy go na skórze. Nie pieni się, w
kontakcie z wodą przeobraża w delikatną piankę, która łatwo się zmywa. Posiada
pomarańczowo brązowy kolor, który uwaga! potrafi zabarwić tkaninę. Dlatego też
lepiej uważać podczas aplikacji. Pachnie
przyjemnie (świeżo, nieco kwaskowato), niezbyt nachalnie i podczas regularnego
stosowania nie drażni. Umieszczony w
ciemnej butelce ze sztucznego tworzywa o pojemności 200 ml, PAO 6 miesięcy.
Cena regularna £24.99, ale warto korzystać z różnego rodzaju promocji. Minusem w moim odczuciu jest dozownik, a
raczej jego brak. Nie ma pompki, tylko zatrzask. Średnio się to sprawdza z
uwagi na konsystencję żelu (staje się przez to mało wydajny, bo ciężko jest
kontrolować wydobywaną ilość). Jakiś czas temu sprawdziłam i pompki z żelu
Sylveco idealnie pasują do opakowania Antipodes, więc przekładam. W takim wariancie żel starcza mi na ok. 5
miesięcy - używam go z różną częstotliwością, ale najczęściej wieczorem. Jest
to ostatni krok i myję nim twarz (po wcześniejszym demakijażu i usunięciu jego
resztek).
Jego atutem jest dla mnie jego
niskie pH (pomiędzy 4 a 5), a dlaczego to ma znaczenie pisałam przy TEJ okazji. Jeżeli zaczynacie swoją przygodę ze
świadomą pielęgnacją, czy też jesteście już w temacie, to wiecie jak istotne
jest właściwe oczyszczanie (czyt. demakijaż i mycie twarzy mówiąc
najzwyczajniej).
Świetnie oczyszcza, usuwa wszelkie
zanieczyszczenia pozostawiając skórę odświeżoną, miękką z wyrównanym kolorytem.
Pory są zwężone i wygładzone. Nie odnotowałam przesuszenia, ściągnięcia bądź jakichkolwiek innych
negatywnych skutków. Jest to dobry żel
do mycia twarzy, który wywiązuje się ze swojego przeznaczenia i zarazem dobrze
przygotowuje skórę do dalszego etapu w pielęgnacji. Jeden z tych produktów,
do których chce się wracać. Tyle lub aż
tyle :D
Dostępność:
Feelunique, Lookfantastic, Love Lula, Ecco Verde (a resztę dopowie przeglądarka
;))
Na fali uwielbienia do lanoliny ponad 1,5 roku
temu kupiłam koloryzujący balsam do ust z Lanolips. Tak naprawdę do zakupu popchnęła mnie zawartość
filtrów, pomyślałam że będzie to idealna opcja na lato zamiast klasycznego
sztyftu z LRP (który swoją drogą nie do końca jest tym, co lubię ;) bo
pozostawia białe obwódki). Klasyczne
balsamy Lanolips uwielbiam, moim faworytem stał się wariant jabłkowy
(aczkolwiek smak oraz aromat jabłka nie jest specjalnie intensywny).
Producent kieruje balsam do suchych ust, które
dzięki niemu zostaną nawilżone, odżywione i jednocześnie podkreśli/pogłębi
naturalny kolor ust dzięki delikatnej zawartości pigmentu. Kolor jest subtelny,
i choć w opakowaniu wydaje się intensywny, to przypomina większość błyszczyków
z transparentnym wykończeniem. Jedyna różnica polega na tym, że efekt można stopniować aczkolwiek nadal
będzie to wyłącznie poświata koloru, która jest uzależniona od odcienia naszych
warg.
Klasyczne opakowanie, tubka ze sztucznego tworzywa
ze ściętym dzióbkiem w roli aplikatora o pojemności 12,5 g w cenie ok. 9
funtów. Całość zapakowana
w kartonik, na którym dodatkowo znajdują się wszystkie informacje. Balsam posiada przyjemnie słodki zapach
oraz dziwny posmak, nie trafia za bardzo w moje preferencje. Wyczuwam dziwną
syntetyczną nutę i szczerze mówiąc podczas używania starałam się nakładać go
pomiędzy spożywaniem czegokolwiek. Wolałam usunąć balsam przed piciem oraz
jedzeniem. Pomijam, że pozostawia ślady na szklance/kubku itd. co przy takiej
formule jest oczywiste. Jeżeli chodzi o
walory pielęgnacyjne, to tak średnio sobie radzi - nie odczułam niczego
nadzwyczajnego (może dlatego, że dbam o tę strefę i unikam czynników
podrażniających), jednak po kilku dniach z rzędu gdy sięgałam po niego
regularnie czułam, że wieczorem nie obędzie się bez porządnej dawki
pielęgnacji. W przeciwnym razie usta byłyby przesuszone. Posiada przyjemną żelową konsystencję, jednak z uwagi na zabarwienie
nie polecam nakładać go bez lusterka. Dodatkowo dozowanie |z tubki| też
czasami bywa problematyczne z uwagi na ilość (nakładanie palcem mija się dla
mnie z celem, chyba że w łazience co jest oczywiste ze względów higienicznych).
Nie jest tłusty ani lepki, pozostawia
wykończenie a'la tafla, nie wylewa się poza kontur ust (chyba, że
przesadzimy z ilością) i zanika w delikatny sposób bez efektu ściągnięcia bądź
konieczności dołożenia nowej warstwy. Pod tym kątem nie mam mu nic do
zarzucenia.
Z jednej strony to dobra opcja (pielęgnacja i
ochrona), bo daje radę w plenerze i zużyłam dwa opakowania z przyjemnością. Jednak na dłuższą metę wymaga wspomagania
w kwestii pielęgnacji (by nie dopuścić do przesuszenia ust). Nie wyróżnia się
znacząco na tle innych balsamów koloryzujących jeżeli chodzi o efekt,
przypomina wiele błyszczyków za mniejsze pieniądze. Z kolei patrząc na
zawartość filtrów, wolę wrócić do oferty aptecznej. Chyba, że poznam coś
lepszego :)
Dostępny w czterech
kolorach: Rose, Rhubarb, Perfect Nude, Red Apple.
Używacie produktów do ust z filtrami? Jeżeli tak,
podzielcie się swoimi typami :)
Bywają kosmetyki, które od pierwszego kontaktu
robią "WOW" i szybko zaskarbiają sobie naszą sympatię. Jednak w miarę
systematycznego stosowania odkrywamy drugą stronę, i tak też się stało w przypadku tej pasty.
Moja przygoda z pastą Christophe Robin zaczęła się
ponad 7 miesięcy temu, na
początku były dwie miniatury podróżne, które już na samym początku pokazały jak
bardzo jest to wydajny kosmetyk i doprawdy nie wiem dlaczego kupiłam wariant o
pojemności 250 ml zamiast wybrać mniejsze... Dzisiaj wiem, że to byłaby rozsądna
opcja i zapewne zużyłabym ją do końca a tak...niekoniecznie.
Noszę krótkie włosy (cienkie, delikatne i wysokoporowate)
a nawet bardzo krótkie przy czym 3/4 głowy mam wygolone. Włosy ścinam średnio
co 2 lub 3 miesiące, rosną dość szybko i po 3 miesiącach linia cięcia jest
zwyczajnie obciążona. Lubię nieskomplikowane fryzury, które nie wymuszają na
mnie specjalnych zabiegów. Kiedy zależy mi na ich ułożeniu stawiam na suszarkę z koncentratorem
powietrza, który działa sam z siebie (pod warunkiem, że jest dobre cięcie).
Przy większym odroście wybieram suszarko lokówkę dla nadania ostatecznego
kształtu. I tyle :D Czasami sięgam po piankę nadającą objętości, lecz moim
faworytem od dość dawna jest sprej teksturyzujący z Oribe /recenzja/ lub puder z tej samej firmy /recenzja/ Nie stosuję odżywek, wyjątek robię dla maski
oczyszczającej Phenome /recenzja/ którą od kilku tygodni zastąpił szampon w pudrze
z Kostki Mydła - pisałam o nim TUTAJZanim jednak do tego doszło sięgnęłam po Christophe
Robin Cleansing Volumizing Paste with Pure Rassoul Clay and Rose Extracts/
pastę do mycia włosów nadająca objętości. Spodobało
mi się w niej to, że zastępuję szampon i wszelkie produkty do stylizacji. Włosy
po jej użyciu nabierają objętości, są odczuwalnie pogrubione, odbite od nasady.
Do tego ten efekt utrzymuje się przez cały dzień! Marzenie, prawda? ;)
Skład
Producent
zapewnia, że pasta nie zawiera parabenów, silikonów ani składników
koloryzujących. Naturalny brązowy kolor pasty wynika z zawartości marokańskiej
glinki Ghassoul (morrocan lava clay).
Purystki składowe
mogą niekoniecznie być zachwycone tym, co znajduje się w paście, ale dopóki
sama nie poużywałam tej pasty dostatecznie długo nie zamierzałam wnikać za
bardzo ;) A w sumie mogłam, powstrzymałoby mnie to przed zakupem tego ogromnego
pudła. Ponadto kosmetyk jest mocno perfumowany , TEN zapach róży utrzymuje się
na moich włosach przez długie godziny. Na początku było to nawet przyjemne, ale
z biegiem czasu pokonał mnie. Mam wrażenie, że to aromat pijanej różanej
konfitury ;)
Z racji zawartości
glinki pasta wpływa na rozczesywanie włosów, są one nieco sztywne, splątane ale
mimo wszystko można zrobić to bez udziału pomocnika (odżywki i tego typu
produktów). Niemniej warto się nastawić, że będzie inaczej niż przy klasycznych
szamponach.
Konsystencja
Gęsta, lepka i zbita masa w brązowym kolorze jest
łatwa do wydobycia z opakowania (od początku do końca nie zmienia swoich właściwości, nie twardnieje. W
pierwszym kontakcie przypomina peeling na bazie cukru w kwestii konsystencji.),
wilgotna, nie kruszy się w dłoniach. Przyjemnie się z nią pracuje. Używałam
mniej więcej takiej porcji jak na poniższym zdjęciu.
Opakowanie niczym się nie wyróżnia, zwyczajne pudełko ze sztucznego tworzywa, które posiada wewnątrz zabezpieczającą nakładkę (dzięki temu pasta nie wysycha i nie traci swoich właściwości, jeżeli będziemy starannie je zamykać oraz nie dopuszczać do kontaktu z wodą).
Sposób użycia
Niewielką ilość
nanieść na wilgotne włosy u ich nasady i wykonać delikatny masaż skóry głowy.
Dodać wody, spienić produkt i spłukać (nawet mała ilość wytwarza imponującą
ilość piany). Dla wzmocnienia efektu pozostaw pastę na włosach na ok. 2 minuty.
Przez kilka tygodni postępowałam wg instrukcji,
ale potem zaczęłam postępować inaczej, porcję pasty rozcierałam w wilgotnych
dłoniach i delikatnie wmasowywałam w skórę głowy. Dużo łatwiej rozprowadzało mi się ją w taki sposób. Czasami też przy jej pomocy
zmywałam maski, przez co włosy nie były aż tak miękkie/wiotkie za to stawały
się bardziej mięsiste i pogrubione. Spłukiwanie odbywało się bez problemu, lecz
ze względu na ilość piany (która jest dość gęsta i kremowa) wymaga większej
uwagi.
Z jednej strony super kosmetyk, bo robi to, co do
niego należy i wywiązuje się z obietnic producenta. Z drugiej zaś...przez te
kilka miesięcy zebrała się spora ilość zarzutów. Niestety.
Mam wrażliwą
skórę głowy, do tego choruję od lat na łuszczycę, więc staram się znaleźć
równowagę pomiędzy pielęgnacją a oczekiwanym efektem w kwestii skóry głowy oraz
włosów. Przy regularnym stosowaniu (myję włosy codziennie, ale po pastę
sięgałam okazjonalnie lub ok. 3 razy w tygodniu pilnując tego co się dzieje/może
wydarzyć). Pierwsze objawy zlekceważyłam, zakładałam że to wina czegoś innego.
Niestety nie. W pierwszej kolejności pojawiło
się przesuszenie skóry głowy (w tym także wewnętrznej strony dłoni), potem
uporczywe swędzenie w ciągu dnia a na koniec czerwony plamy na skórze głowy. Z
biegiem czasu zaczęłam coraz uważniej przyglądać się temu zjawisku. Zaczęłam
eliminować potencjalnych złoczyńców, aż w końcu doszłam, że to sprawa pasty. Stanęło
na tym, że zaczęłam używać jej wyłącznie okazjonalnie w dużych odstępach czasu.
Druga rzecz, zachowanie włosów w trakcie dnia. O ile sama objętość i pogrubienie są
naprawdę na plus, tak włosy stają się podatne na zbieranie wszystkiego z
powietrza. Przy dużej wilgotności i
przebywaniu na mieście po powrocie do domu czułam jak stają są lepkie i
przypominają w dotyku watę cukrową. Z kolei gdy byłam latem w Polsce (panowało
tropikalne lato) włosy stawały się obciążone a skóra głowy zaczynała się
ekstremalnie przetłuszczać. W każdym przypadku wystarczyło odstawić pastę,
by zaobserwować zmiany. W pomieszczeniach ten problem nie występuje, niemniej z
biegiem czasu coraz rzadziej po nią sięgałam i zostało ok. 1/3 pudełka, które
wyląduje w koszu. 6 miesięczne PAO w tym
wypadku nie pomaga, nie tylko dlatego że jest to bardzo wydajny kosmetyk a
pojemność 250 ml to niczym studnia bez dna :D W ostatecznym podsumowaniu dla
mnie pasta ma więcej wad niż zalet.
Dostępne są dwie pojemności 75 ml/£17.00 oraz
250 ml/ £40.00 - gdybym
miała kupować jeszcze raz (do czego już nie dojdzie), wybrałabym 75 ml.
Długo odkładałam
opublikowanie recenzji i myślę, że dobrze zrobiłam, ponieważ początkowy
entuzjazm był jedynie wstępem. Notując swoje wrażenia i potem zbierając je w
całość po kilku ładnych miesiącach jestem w stanie jasno określić, to nie był
dobry wybór. Niemniej początek nie zapowiadał takich wydarzeń. Zakupu nie
żałuję, tylko wybranej pojemności :D Straciłam też ochotę na poznanie reszty
oferty z tej firmy. Nie ubolewam nad tym specjalnie, bo odkryłam genialny szampon w pudrze na bazie glinki z Kostki Mydła.
Mam spore zaległości na blogu, więc postanowiłam
że niektóre kosmetyki opiszę "ku pamięci" w zbiorczym zestawieniu. Do niektórych wracam i wracać będę, lecz
większość z nich to typowe "jednorazówki", których ponownie nie
zaproszę na półkę z różnych względów. Powstał ciekawy materiał i zapraszam do
lektury :)
Josh Rosebrook Hydrating Accelerator, mgiełka którą dostałam w prezencie urodzinowym
od Martyny była na mojej zakupowej liście od dawna. Wiele osób się nią zachwyca, chwali i
rekomenduje. Było we mnie sporo dystansu i jakoś długo wstrzymywałam się z
zakupami, ale kiedy do mnie trafiła nie protestowałam. Skład mgiełki jest
długi i bogaty, w sumie to takie coś pomiędzy mgiełką a esencją i serum.
Sięgnęłam po nią w okresie ekstremalnych upałów i specjalnie dużego wrażenia
nie wywarła, miałam w tamtym czasie dużo lepiej działające produkty. Starałam
się z niej wycisnąć maksimum możliwości, co szło bardzo opornie. Odniosłam
także wrażenie, że właściwości HA były mocniej odczuwalne gdy połączyłam go z
wybranym tonikiem/esencją/mgiełką. Stanowi
udany odświeżacz w ciągu dnia.Plus
za świetny atomizer, który rozpyla M G I E Ł K Ę! (Resibo ucz się! że można
przy bardzo bogatym składzie zapewnić idealnie dopasowany atomizer, który nie
wydobywa z siebie skoncentrowanej dawki a'la strumień płynu --- /recenzja/
Toniku nazywanego mgiełką). Ładnie pachnie :) Największą różnicę podczas stosowania zauważyłam, gdy sięgałam po HA
podczas aplikacji maski The Bean Mahalo. Ona nie zasycha aż tak szybko,
lecz lubię sobie wydłużyć czas użycia i zwilżam przy pomocy różnych "psikadeł".
No i padło akurat na Josha. Sprej
wspaniale podkręca właściwości maski i takie połączenie odkryło dodatkowe
walory. Jak można się domyślić, planuję wrócić do niego, by dalej czynił
magię w połączeniu z Mahalo. Jednak
oceniając kosmetyk samodzielnie, to wypada przeciętnie. Coś w nim jest, lecz
moja skóra nie do końca była w stanie to rozpoznać/docenić ;)
Hydrating
Accelerator dostępny jest w dwóch pojemnościach 60ml/£22.00 oraz 120ml/£35.00 -
można kupić na Cult Beauty, Reina Organics i co tam jeszcze Google podpowie :D
Stratia Liquid Gold, kolejny hit z Internetów. Sięgnęłam po tę
emulsję/lotion/serum (bardzo ciekawa konsystencja, którą trudno jednoznacznie
nazwać. No i nazwa, w punkt.) kiedy podczas pierwszej serii z retinolem moja
skóra przeszła niezły Armagedon (na własne życzenie ;) o czym pisałam TUTAJ). To jest
bardzo dobry preparat odbudowujący, naprawiający barierę naskórkową, wspomagający
nawilżenie/odżywienie i przywracający równowagę skórze jednak z racji, że od
ręki mogę kupić wiele podobnych kosmetyków nie zamierzam już do niej wracać.
Zamówienie z USA z firmowej strony nie jest kłopotliwe, ale coraz bardziej
cenię sobie dostęp "na już", bez dłuższego czekania. Jeżeli Stratia
zyskałaby oficjalnego dystrybutora w Europie, robiłabym zakupy. Wracając do emulsji (tak mi się kojarzy z
konsystencji oraz zachowania na skórze) w składzie znajdują się trzy rodzaje
ceramidów, kwasy tłuszczowe, cholesterol, niacynamid. Nasycony żółty kolor
wynika z zawartości oleju z rokitnika (tak, to jeden z kwasów tłuszczowych),
jest to dość treściwa formuła. Niezbyt lekka, ale też nie do końca
zawiesista bądź tłusta. Lubiłam używać
jej pod filtr w okresie jesienno-zimowym bądź też solo pod makijaż, a z kolei
latem stanowiła produkt zamykający schemat pielęgnacji. Gotowe zestawy
pokazywałam na Instagramie KLIK! Chętnie sięgałam
po LG podczas kuracji retinolem Liq CR, sprawdzała się pod jak i na retinol.
Przygodę z Liquid Gold uważam za bardzo udaną, jednak nie ukrywam, że mam
innych faworytów z tego przedziału.
Aesop Parsley Seed Anti-oxidant Facial Toner, kiedyś tak bardzo go chciałam :) Zużyłam
trochę sampli, po których nabrałam ochoty i w prezencie urodzinowym Martyna
sprezentowała mi butlę o pojemności 200 ml/PAO 9 miesięcy. Początek był OK,
jednak im częściej po niego sięgałam czułam się przytłoczona...zapachem.
Wpakowano do niego TYLE lawendy, że nawet ja, fanka takich aromatów
stwierdziłam, że to nie dla mnie. Od czasu do czasu tuż po aplikacji zaczęło
się także pojawiać zaczerwienienie i tym samym pożegnałam się z tonikiem. Przy
tej okazji też na dłużej pochyliłam się nad ofertą Aesop przeglądając składy,
po czym stwierdziłam "nigdy więcej".
su:m37 Secret Essence, skuszona do zakupu przez Illusionofyouth pomyślałam, że dlaczego nie :) poza tym ciekawy skład INCI i zamiłowanie do esencji
doprowadziły do szybkiego zakupu. Esencja ma konsystencję jakby mocno
rozwodnionego żelu (trudno to opisać), bo nie jest to typowo wodna formuła, pod
palcami czuć delikatny poślizg aczkolwiek na mojej skórze nie pozostawiała
lepkiego czy też tłustego wykończenia. Skóra
była zmiękczona, nawilżona, ukojona. Najchętniej używałam jej wieczorem
łącząc z ELAN z NIOD. Eleganckie szklane opakowanie, butelka jest naprawdę
masywna. Raczej już ponownie nie kupię, ponieważ identyczne efekty uzyskuję
dzięki innym produktom jak np. esencja SK-II, Balancing Toner Leahlani, lotion
Kuramoto, czy też SK-II Cellumination Mask In Lotion oraz odkrytej kilka
miesięcy temu Snow Fungus Mask z Arkany. Jak
widać wybór jest duży :)
Alkemie no 5 Rise and Shine Nourishing Body and
Face Cleansing Gel - Dość
rzadka konsystencja, która nie przekłada sie na wydajność a pompka niewiele
pomaga. Największym minusem jest dla
mnie zapach, żel w kontakcie z woda przypomina mi opary benzyny wymieszanej z
cytrusami... Jest łagodny, świetnie spisuje sie przy wymagającej skórze,
jednak jego aromat sprawia, ze był to pierwszy i ostatni zakup. Wątpię czy
zdecyduje sie na inne produkty, zwłaszcza ze wybór na rynku ogromny. Test pH /KLIK/
Taaa, taki był
zamiar po czym w grudniu kupiłam piankę do mycia twarzy z Alkemie LOL Mimo
wszystko więcej zakupów z tej firmy nie przewiduję, w prezencie też nic nie
chcę.
Anwen Mint It Up szamponpeelingujący, Sądziłam że zastąpi maskę oczyszczającą Phenome (marzenie! nie ma mowy) szybko okazało się to nierealne. Zużyłam ok. polowy opakowania i dałam spokój. Dobrze oczyszcza, włosy po nim są odbite od nasady, nieco szorstkie (gdyby były dłuższe potrzebowałabym odżywki do rozczesania) i na tym koniec. Najbardziej irytującym elementem są zatopione drobinki. Pomimo bardzo krótkich włosów nie jestem w stanie dotrzeć nimi do skóry głowy, a jeszcze gorszą cześć stanowi wypłukanie ich. Dziady jakby przyklejają się do włosów i etap spłukiwania stanowi wyzwanie. Ostatecznie korzystałam z niego wyłącznie pod prysznicem, bo wiszenie nad wanna przez ok.5 -10 minut przestało mnie bawić. Zalecają by użyć maski lub odzywki w celu łatwiejszego wyplukania, tylko że wtedy moje włosy staja sie obciążone (tracą odbicie od nasady, które zyskują po samym szamponie, są po prostu oklapnięte. Co dziwne, ta sama maska/odżywka w innej kombinacji nie daje takiego efektu). Szampon nie wpłynął w żaden sposób na ograniczenie swędzenia (jeżeli występowało), o efekcie złuszczania się nie wypowiem (tutaj przydałaby sie sesja u trychologa przed/w trakcie i po). Za to przez cały dzień włosy były świeże, aczkolwiek następnego dnia musiałam juz je umyć (rano były przetłuszczone, co rzadko mi sie zdarza). Maskę do włosów wysokoporowatych lubię, sprawdza się choć póki noszę bardzo krótkie/krótkie włosy kupować ponownie nie zamierzam. Nowości pośród odzywek tez odpuszczam. Dostałam za to olej do włosów średnioporowatych, który używam do ciała ze względu na fantastyczny zapach *_*
Miya mySUPERskin Lekki olejek do demakijażu i
oczyszczania twarzy,
dostałam go od Simply i bardzo się ucieszyłam. Po pierwsze producent obiecuje wiele, a on średnio sobie radzi z
demakijażem i choć powinien emulgować, bo zawiera emulgatory, to nic takiego
nie ma miejsca. Wybaczyłabym stosowanie płatka, jednak sam w sobie niezbyt
dobrze rozpuszcza kolorowe kosmetyki. Z demakijażem twarzy, takim bardzo
podstawowym także sobie nie radzi. Do
oczu nie używałam, nie mam zaufania do niczego, co jest tak mocno perfumowane.
Owszem, zapach bardzo przyjemny, tylko co z tego... Zaskoczyła mnie cena -
34,99 PLN/140ml, to dość sporo jak na TAK BARDZO niedopracowany kosmetyk! Dziękuje,
wolę dołożyć drugie tyle i mięć produkt który działa zgodnie z przeznaczeniem i
nie sprawia problemów. Nakładałam "na sucho" i do idealnego
demakijażu potrzebne są dwie tury, a potem micel bądź mleczko, by mieć pewność
że nie mam już żadnych resztek makijażu. Wtedy dopiero mogę przejść do mycia
twarzy :) To trochę za dużo jak dla mnie :D Przyzwyczajona jestem do działania na innym poziomie, no i niestety,
ale obietnice producenta nijak się mają do faktycznego zachowania kosmetyku.
Zanim się za niego zabrałam miałam okazję przeczytać kilka recenzji i myślałam
sobie "ej nie może być tak problematycznie", ale jednak ;) Sama mieszanka jest przyjemna, podoba mi
się zapach i lubię darczyńcę :D to są moje plusy :))) Odnoszę wrażenie, że
ktoś nie do końca dopracował formulację i stąd taka niespodzianka. Może zostało
to poprawione, nie wiem, nie przewiduję tego sprawdzać.
Filorga Optim-Eyes Patch, żelowe płatki od oczy redukujące opuchliznę i
cienie pod oczami, wygładzają zmarszczki. Kupuję je od dawna, z biegiem czasu
firma zastosowała nowe rozwiązanie dla samych płatków, które są pakowane w
osobne blistry po dwie sztuki i uważam to za bardzo dobre posunięcie. Lubię po
nie sięgać w razie potrzeby, zostawiam nieco dłużej niż sugerowane 15 minut.
Najczęściej w tym samym czasie sięgam po maskę lub podczas makijażu oczu. Dla
mnie to udany produkt pomocniczy, który sprawdza się i mogę liczyć na jego
działanie. Trzymam je w lodówce, więc dodatkowo dochodzi element
chodząco-kojący :)
La Roche Posay Toleriane Ultra Night Soothing
Intense, kupiłam ten krem
z myślą o pielęgnacji nocnej ze względu na zawartość Neurosensyny, która ma
silne działanie kojące, ponadto kompleks (Karnozyny/witaminy E) zmniejszający
zaczerwienienie stanowił dodatkowy wabik. Krem przeznaczono do pielęgnacji
twarzy oraz okolic oczu.
Lekka, żelowa konsystencja sprawia przyjemność podczas aplikacji, dobrze się
rozsmarowuje na skórze szybko w nią wnikając pozostawiając uczucie ukojenia bez
lepkiej warstwy. Działanie oceniam na dobre, chyba spodziewałam się czegoś
więcej, bo np. serum-maska Liq Ce daje w
moim przypadku lepsze efekty. No i jest dużo tańsza. Niemniej krem jest
dobrą opcja dla cer tłustych, mieszanych zwłaszcza na wiosnę i lato. W okresie
zimowo-jesiennym przy retinolu czułam potrzebę łączenia z czymś bardziej
treściwym, był bardziej jak serum niż krem. Atutem jest próżniowe opakowanie
oraz pompka w roli aplikatora.
Lilla Mai dwufazowy płyn do demakijażu, 100 ml płynu na bazie hydrolatu z melisy
i rumianku rzymskiego oraz oleju z pestek moreli i ze słodkich migdałów, do
tego gliceryna, glukonolakton i olejek eukaliptusa cytrynowego.
Demakijaż twarzy przy pomocy płynu, to
prawdziwa przyjemność. Skuteczny. Radzi sobie z filtrami oraz "pełną
szpachlą" przy czym wystarczy kilka porcji i jeden duży płatek, lekko tłustą
powłoczkę usunie pianka/żel lub płyn micelarny. Sprawdziłam tez jak radzi
sobie z demakijażem oczu i tutaj choć działa równie szybko, tak pozostawia na
oczach mgłę i nieprzyjemne uczucie ciężkości. Unikam takich kosmetyków, ale dla mnie to przede wszystkim płyn do demakijażu
twarzy i z tej części wywiązuje się bez zarzutu. Fazy łączą się szybko i na
dość długą chwilę.
Największym problemem jest dla mnie
opakowanie/dozownik. Szkło
OK, ale ze względu na dozownik na szyjce butelki osadzają się resztki płynu, który
spływa na zewnątrz i jest mało poręczne/bezpieczne. Aplikatorem jest pipeta (beznadziejny pomysł) która zastąpiła pompkę
(w poprzedniej wersji były kiepskiej jakości i przeciekały, takie info
otrzymałam od właścicielki firmy), była też zupełnie inna niż ta na zdjęciu z
opakowania zastępczego. Tak naprawdę przez 3/4 opakowania męczyłam się z pipeta
i zastanawiałam się nad lepszym rozwiązaniem. I tadam! Tego typu pompka działa prawidłowo,
nasączenie płatka czy tez aplikacja na dłoń nie stanowi już wyzwania. Może firma pomyśli nad zmianą? Sama z pewnością
kupie kolejne opakowanie i przeleje zawartość do takiego pojemnika (przyjazne
nie tylko ze względu na podróże). Podoba mi się, ze płyn nie tylko wywiązuje
się ze swojego zadania ale przede wszystkim jest przyjazny dla mojej skory. Nie
podrażnia, nie wywołuje zaczerwienienia i zapach trafia w gusta.
Jest to mój jedyny ulubiony kosmetyk z Lilla Mai, co prawda poznałam tylko szampon
rozmarynowy oraz wygładzający balsam do ciała na bazie masła kakaowego, lecz
żaden z nich nie zachęcił mnie do powtórki bądź ponownych zakupów.
ESPA Pink Hair and Scald Mud, fantastyczna formuła, łatwy i przyjazny
sposób aplikacji a do tego pięknie pachnie. I na tym koniec, ponieważ w moim
przypadku nie sprawdziła się tak jakbym mogła na to liczyć w oparciu o
zapewnienia producenta. O ile na skórę
głowy faktycznie zadziałała, tak włosy po jej użyciu były mocno przyklapnięte i
nadawały się do kolejnego mycia. Wyglądało to fatalnie... Szkoda, bardzo
żałuję, bo podobała mi się budyniowa konsystencja, która była gładką różową
masą i nie brudziła podczas użycia, ani też nie zmuszała do żadnych dodatkowych
czynności. Nieskomplikowane stosowanie
oraz fajna formuła sprawiły, że miałam nadzieję na dłuższą znajomość. Nie
udało się.
Na zakończenie po jednym zdaniu:Biotherm
Lait Corporel Anti-drying body milk (na zdjęciu zabrakło mleczka pod
prysznic z tej samej serii), ale chcę
podsumować całość - R E W E LA C J A - mleczko do ciała chwaliłam nie raz /recenzja/
Z przyjemnością wracam i dziękuję Simply
za super prezent! Zestaw Clochee seria
Sensitive Delikatny szampon do wrażliwej skóry głowy & Delikatna odżywka do
włosów wrażliwych dostałam od Moniki (Leśne Runo) - odżywka jest udana,
lecz moim faworytem został szampon.
Opakowanie tylko mało trafione (utrudnia dozowanie), jest on bardzo rzadki/wodnisty,
ale zdecydowanie sięgnę po niego w najbliższych miesiącach. Wtedy też pojawi
się pełna recenzja :) Victoria's Secret
Minty Shine Refreshing Lip Gloss, zniewalająca opcja dla miłośniczek
prawdziwej mięty (tej mocno aromatycznej, lekko słodkiej z efektem chłodzenia)
w składzie Mentha Piperita (Peppermint Oil). Na lato C U D O, uwielbiam takie
błyszczyki. Konsystencja jest gęsta, ale dobrze trzyma się na ustach i zanika
bez uczucia ściągnięcia. Transparentny a wykończenie typowe dla efektu tafli. Oskia Citylife I-zone Balm, nie
kupujcie tego... coś tragicznego, bardzo tłusta konsystencja z perłowo-różowym
połyskiem i na dodatek za żadne skarby nie chce się wchłaniać. Uwielbiam ofertę
Oskia, lecz tym razem wypuścili mega gniota za ogromną ilość monet (którego
chyba mało kto chciał kupować, bo ten balsam przewijał się przez n-tą ilość
darmowych giftów w UK LOL). Moja Farma
Urody, oleje do skory wokół oczu, do
cery delikatnej i wrażliwej oraz do cery naczynkowej.. Hmmmmm żaden nie trafił
jakoś specjalnie w moje potrzeby i zużyłam do ciała. W tym pakiecie prezentowym
od Martyny były także sample kremów do
cery naczynkowej i do cery wrażliwej, które dużo bardziej mi się spodobały
aczkolwiek określenie "krem" to za dużo powiedziane ;) To raczej
sprasowane oleje, w każdym razie do nich mogłabym wrócić zimą. BELIF – The True Cream – Moisturizing Bomb (duże
miniatury dostałam od Martyny :* dziękuję bardzo!) gdzie wciąż próbuję się
przekonać do tego kremu (zaczęłam ten proces latem i dobrnęłam do zimy :D).
Jakoś tak bez szału ;) Polny Warkocz
Rumiankowa esencja micelarna, naturalny płyn do demakijażu - (nie wiem/nie
znam się :D) firmy zwariowały na punkcie (nad)używania nazwy
"esencja". Rozumiem, że to przyciąga klienta, do tego fala
popularności japońskich/koreańskich esencji robi swoje, ale... PO CO?! Polny Warkocz sam się obroni. Mnie się
spodobał ten płyn micelarny, co prawda używam miceli wyłącznie do twarzy, lecz
robi to, co do niego należało. Szkoda tylko, że mała pojemność. Hasiaczku :* dziękuję za prezent!!! Spodobał
mi się na tyle, że kupiłam inne warianty i za jakiś czas podzielę się nią z
wami. A co :)
Pomyślałam, że tego typu seria stanie się dobrą odpowiedzią na wiele waszych pytań i jednocześnie uzupełni o możliwość wymiany doświadczeń, wrażeń. Instagram nieco ogranicza, dlatego tutaj będę rozwijać poszczególne tematy i zagadnienia. Celowo też nie użyłam określenia "tania pielęgnacja", bo każdy decyduje o sobie, o tym jaki budżet przeznaczy na zakupy itd. Będę starała się omawiać produkty z różnych półek cenowych, tak by wskazać wady/zalety oraz to, co zwraca moją uwagę i jest warte zgłębienia tematu. Jest także druga kwestia, tanio/drogo to pojęcie względne, czasem kupi się coś taniego i zużywa w ekspresowym tempie, wtedy wcale nie jest to ekonomiczne. Bądź odwrotnie, kupując coś droższego, starcza na dłużej i w rezultacie po przeliczeniu nie jest to aż tak drogo jak mogłoby wydawać się w chwili podejmowania decyzji o zakupie.
Nie będę wnikać w konkretne zabiegi, leczenie farmakologiczne bo uważam, że to należy omawiać bezpośrednio z osobą, która się nami zajmuje. Jeżeli masz wątpliwości, nie jesteś zadowolona/y z kontaktu, zmień specjalistę. Konsultacja via net nie zastąpi bezpośredniej relacji. Na bazie własnych doświadczeń mogę się odnieść do określonej sytuacji, mogę wskazać inny kierunek lecz nic poza tym.
Jeżeli nie masz pomysłu, wiedzy czy doświadczenia lepiej ograniczyć się do minimum, stosować metodę krok po kroku. Nie ma nic gorszego niż kupowanie wszystkiego co wpadnie w ręce i pogrążenie się w chaosie. Niczym jak mantrę powtarzam to, o czym pisałam już kilkakrotnie.
Podstawy. Od czego zacząć?
Od "Skóry. Fascynującej historii" dr. Yael Adler - wg mnie to pozycja dobra dla każdego, kto wie więcej ale chce odświeżyć sobie pewne zagadnienia oraz dla wszystkich początkujących. Dla laika, jak i dla specjalisty (bo być może tego drugiego nauczy jak rozmawiać z pacjentem ;)). Na tle innych poradników z tego przedziału pozycja dr. Adler zdecydowanie się wyróżnia. Jest napisana lekko, ale z charakterem. Utrzymana w stylu, nie typowo naukowym, atakującym tysiącem obco brzmiących pojęć, ale bardziej beletrystycznym, z dużą dozą humoru. Świetna pozycja, którą warto mieć na swojej półce. Uczy i edukuje w bardzo naturalny, lekko żartobliwy i sposób pobudzający wyobraźnię. Sama kupiłam ją ponad 2 lata temu tuż po premierze i nie trafiłam na nic, co mogłoby ją zastąpić.
Jeżeli korzystasz z fachowej literatury, znasz godne polecenia publikacje, podziel się proszę tytułami/autorami w komentarzu :)
Zapoznanie się z INCI (International Nomenclature of Cosmetic Ingredients). Nie chodzi mi od razu o analizę składu, bo to jest skomplikowane i tak naprawdę mija się z celem. Natomiast warto umieć czytać składy, poznawać funkcje poszczególnych substancji żeby zrozumieć nie tylko ich działanie, ale przede wszystkim wpływ na skórę oraz jej reakcje. Owszem, nie każdego musi to interesować. Nie każdy też chce. I ja nie mam z tym problemu, natomiast sama wybieram świadome zakupy. Co więcej, nadal w wielu przypadkach producenci nie są fair, bo nie chcą podawać czytelnej informacji o stężeniu składników aktywnych, używają nowych terminów oraz nazw które nie tylko obco brzmią, ale też nic nam nie mówią, a dzięki znajomości INCI jesteśmy w stanie wiedzieć więcej. Temat bardzo rozległy, lecz dzisiaj sprawdzenie czy samo rozszyfrowanie składu już nie jest tak skomplikowane jak kiedyś. Niemniej nadal lubię sięgać do literatury fachowej /KLIK/
Tyle w teorii, a co w praktyce?
Bez względu na stopień zaangażowania podstawą stanie się oczyszczanie, bez niego nawet najbardziej wymyślny kosmetyk nie zadziała tak jak należy. Są różne szkoły co do tego etapu, sama trzymam się dwuetapowego oczyszczania wieczorem oraz zwyczajnego mycia twarzy rano. Jeżeli decyduję się na pełny makijaż, to usuwam go w kilku krokach tzn. demakijaż oczu wykonuję przy pomocy dwufazy, usta najczęściej zmywam wcześniej płynem micelarnym lub dwufazą (to zależy od rodzaju użytego kosmetyku). Zdarza się także demakijaż częściowy (oczy/usta) i dopiero przejście do dwuetapowego oczyszczania (zwłaszcza, gdy w grę wchodzą kosmetyki wodoodporne, formuły zastygające i długotrwałe). Demakijaż i oczyszczanie są ściśle ze sobą powiązane, jednak dobór preparatów zależy wyłącznie od waszych preferencji, kondycji skóry oraz potrzeb (całość jest uzależniona od trybu życia, nawyków, używanych kosmetyków itd.) Postaram się opisać to jasno i czytelnie :)
W pierwszym roku usuwamy kosmetyki kolorowe, filtry. Jednym słowem skupiamy się na rozpuszczeniu warstwy makijażu i nagromadzonych zanieczyszczeń z całego dnia. Jeżeli nie malujemy się na co dzień, a sięgamy po filtry, to pierwszy krok jest równie ważny. Dużo osób najchętniej sięga po oleje, które zawierają emulgator (czyli łączą się z wodą i nie wymagają żadnych pomocników w postaci ściereczek, płatków itd.). Metoda olejowa jest bardzo skuteczna, lecz w zależności od składu różnią się one pomiędzy sobą pod kątem konsystencji. Jedne są bardziej oleiste, tłuste i zawiesiste, a inne z kolei bardziej wodniste i lekkie. Moim faworytem stał się olejek w żelu (w stylu melting cleanser), w tej kategorii palmę pierwszeństwa dzierży Oskia Renaissance Cleansing Gel /recenzja/ i Merumaya Melting Cleansing Balm. Nie są to tanie kosmetyki, lecz ich skuteczność, działanie i wydajność sprawiają, że chętnie po nie sięgam. Wersja niskobudżetowa, choć nadal dla niektórych może być dość wysoka, to Saisona Radiance fresh cleansing gel. W tym zestawieniu za jakiś czas pojawi się jeszcze coś z polskich kosmetyków, co niesamowicie zaskoczyło mnie. Jeżeli macie dostęp do Bootsa bądź pośrednika ;) to wiele osób chwali ekonomiczny Botanics Hydration Burst Dual Action Cleanser (nie przepadam za nim, pisałam dlaczego KLIK niemniej w swoim przedziale cenowym wiele osób może uznać go za hit :)). Podpięłabym jeszcze SVR Sensifine Dermo-Nettoyant kremowy żel, który uważam za bardzo dobrą opcję i kiedyś poświęcę mu więcej uwagi na blogu.
I teraz pewnie padnie pytanie, a co jeżeli się nie maluję i nie stosuję filtrów w ciągu dnia? Wtedy teoretycznie wystarczy jeden preparat, który będzie dla Ciebie odpowiedni i zapewni skuteczne oczyszczanie. Teoretycznie, bo czasami kosmetykiem pomocniczym jest płyn micelarny w połączeniu z żelem lub pianką/emulsją.
Sama w takim wariancie stawiam na ulubiony żel lub piankę. Te produkty świetnie sobie radzą z usunięciem sebum i podstawowej pielęgnacji (serum, krem).
Typowe oleje, to tutaj stawiam na Shu Uemura Skin Purifier Ultime8 Sublime Beauty Cleansing Oil & DHC Deep Cleansing Oil /recenzja/ Dermalogica PreCleanse /recenzja/, niskobudżetowy wariant to na pewno The Body Shop Camomile Silky Cleansing Oil (skuteczny i łatwo dostępny). Jeżeli ktoś szuka bardzo przyjaznej wersji dla portfela, to zawsze jest Biochemia Urody /recenzja/
Moim hitem, takim na szczycie listy stał się japoński olej Fancl Mild Cleansing Oil (cudo o żelowej konsystencji! zamierzam niebawem zamieścić jego recenzję). W kategorii wielofunkcyjnego myjka, który nie jest olejem, i w ogóle robi W O W jest NIOD Low-Viscosity Cleaning Ester niezwykle ciekawy preparat, który nie zawiera olejów roślinnych, detergentów ani wody. Za to wykorzystano tutaj izolowane cukry, estry kwasów tłuszczowych ( w tym także z avocado). O nim będzie osobny wpis, ponieważ zasługuje na pełną prezentacje i omówienie.
Nie przepadam za produktami bez emulgatora i jedyny wyjątek robię dla Skin & Tonic London Steam Clean /recenzja/ dlatego tej kategorii, która wymaga użycia szmatki/płatka itd. nie będę za bardzo omawiać.
Chętnie sięgam po mleczka do demakijażu (używam wyłącznie do twarzy), na wyróżnienie zasługuje niezmiennie Caudalie Gentle Cleansing Milk /recenzja/, Decleor Aroma Cleanse Essential Cleansing Milk /recenzja/, BIO IQ Cleansing Milk /recenzja/ oraz mleczka z oferty Biologique Recherche. Na wyróżnienie zasługuje Rodial Stem Cell Super-Food Cleanser /recenzja/ Niskobudżetową odpowiedzią będą mleczka z Vianka. Nie wiem co na chwilę obecną jest godnego uwagi z drogerii, więc może ktoś z Was uzupełni tę listę? :)
Płyny dwufazowe (z naciskiem na bardzo dobrą tolerancję pod kątem wrażliwych oczu) otwiera japońska Mandom Bifesta Eye Makeup Remover /recenzja/ chętnie też wracam do płynu z Nivea oraz Yves Rocher. Aktualnie testuję coś z polskiej firmy, co kosztuje grosze, lecz wstrzymuję się z wiążącą opinią na jej temat ;)
Po raz pierwszy w swoim kosmetycznym życiu zachwyciła mnie dwufaza do demakijażu twarzy z Lilla Mai, pisałam o niej TUTAJ
Płyny micelarne. Moimi hitami są: Filorga Anti-Ageing Micellar Solution /recenzja/, genialne płyny z Uriage Thermal Micellar Water /recenzja/ oraz BIO IQ, Dottore seria Sensitore. Poza tym dobrze wspominam Lipowy micel z Sylveco, aczkolwiek wersja nawilżająca z Vianka bardziej mi się spodobała. Ogólnie dostępna Mixa (wariant przeciw zaczerwienieniom), to perełka za grosze z drogerii. Co prawda moje nawyki nieco uległy zmianie podczas kuracji retinolem i aż tak często nie sięgam po micele, lecz nadal lubię mieć na stanie opakowanie.
Drugi etap, to ostatni krok który ma nam zapewnić usunięcie wszelkich resztek, domycie skóry (w tym głównie albo przede wszystkim po oleju) oraz jej odświeżenie. Warto zwracać uwagę na rodzaj pH, by nie było ono zbyt wysokie (ma ono wpływ na płaszcz hydrolipidowy). Poruszyłam już to zagadnienie na blogu we wpisie pH jako jeden z parametrów w mojej pielęgnacji :) i zachęcam do lektury.
Osobiście najbardziej lubię żel Antipodes Juliet Skin-Brightening Gel Cleanser /recenzja/, Dottore seria Sensitore, Sylveco Tymiankowy /recenzja/. Nie sposób też nie wspomnieć La Roche-Posay Effaclar H - kojąco-nawilżający krem myjący oraz wcześniej wymieniony SVR Sensifine Dermo-Nettoyant.
Z kolei japońskie pianki Ettusais /recenzje/ wspominam bardzo miło i gdybym miała okazję, kupiłabym ponownie . Pocieszam się za to tajwańską firmą LOVEISDERMA Foaming Cleanser. Chętnie wracam do pianki Filorga, japońskiej Minon Amino Moist Gentle Wash Whip. Aktualnie używam pianki Alkemie i w kolejce czeka IOSSI, lecz za wcześnie na wnioski. Perełką za grosze jest za to TESS, Delikatna pianka do mycia twarzy i demakijażu z przywrotnikiem. Nie mogę też nie przypomnieć o NIOD Sanskrit Saponins /recenzja/
Zestawienie zamknę klasykiem jakim jest emulsja Cetaphil oraz świetnym uzupełnieniem staną się emulsje z Vianka (nawilżająca oraz łagodząca). Cetaphil to taki święty Graal od lat, idealny na rano oraz jako drugi krok wieczorem. Emulsje z Vianka bardziej lubię rano, lecz wieczorem także dają radę. Wszystko zależy od kondycji skóry oraz jej potrzeb.
Osobiście lubię dobrej jakości pielęgnację, bo choć ta grupa kosmetyków nie ma aż tak długiego kontaktu ze skórą, to mimo wszystko lubię gdy jest zarazem łagodna i skuteczna. Kiedy po zmyciu wszystkiego moja twarz jest gładka, miękka, ukojona. Gotowa na dalszy etap, o którym będzie w następnej części.
Jaki jest Wasz zestaw ulubionych produktów do oczyszczania/mycia twarzy? :)
Pozdrawiam serdecznie :)
*Jeżeli uważasz, że o czymś zapomniałam/pominęłam a warto o tym wspomnieć, napisz :)
Blog prowadzę od bardzo dawna i choć moje
preferencje w makijażu zmieniły się na przestrzeni tych lat, to pewne sprawy
nie uległy zmianie :) Piszę o tym celowo, ponieważ śmiało mogę użyć wstępu z
recenzji która powstała 7 lat temu :D
Cera dojrzała,
mieszana z rosacea (aktywna strefa T, rocznik 78'). Puder sypki stanowi dla
mnie podstawę makijażu, bez niego on nie istnieje ;) Nie wyobrażam sobie, by
nie utrwalić podkładu bądź innego produktu z tej kategorii. Oczekuję nie tylko dobrego wykończenia makijażu, ale jednocześnie
przedłużenie jego trwałości, wygładzenia, zmiękczenia /więcej pisałam na ten
temat TUTAJ/ - tyle słowem przypomnienia :) i od razu przechodzę do rzeczy.
Na co zwracamy uwagę podczas zakupu? Jakie
właściwości musi posiadać, aby stał się naszym ulubieńcem? Czego oczekujemy po
tego typu kosmetyku?
Osobiście stawiam na pudry matujące, ale takie,
które zostawią jedwabiste wykończenie. Nie muszę mieć super matu, ale dobrze, jeżeli
przez kilka godzin mam komfort omijania luster;) i brak konieczności sięgania po resztę oręża,
jakim są bibułki matujące oraz puder w kamieniu. Dodatkowym wymogiem jest to,
aby dobrze współpracował z cerą przez cały rok. Dla mnie puder sypki to
najbardziej wydajny kosmetyk na świecie;) i nie jestem w stanie zużyć go
szybciej niż w przeciągu dwunastu miesięcy (nie używam go w ilości
insta-jutubowych/nie robię makijaży pod kątem sesji itd.). W taki sposób mogę
wyrobić sobie zdanie i wiedzieć, czy wrócę bądź nie.
Chyba żaden inny
produkt nie ma tak długiego okresu próbnego, to później lubię wracać, by
skonfrontować swoje spostrzeżenia.
Finish Line Perfecting Coconut Setting Powder używam regularnie od ponad 7 miesięcy i
dostarczył mi wystarczającą ilość materiału, na tyle że moja opinia jest
ugruntowana i poparta doświadczeniem za którym stoi wiele tygodni testów w
wielu kombinacjach, różnych okazji i okoliczności itd. Puder ma świetną konsystencję, delikatnie kremową a przy tym lekką
(jest bardzo drobno zmielony), na skórze
jest niewidoczny, ładnie się w nią wtapia, delikatnie zmiękcza i optycznie
wygładza, dobrze utrwala podkład oraz korektor, wygląda naturalnie.
Podoba
mi się jak współpracuje z kolorówką oraz filtrami. Nie jest to puder dzięki
któremu zyskamy klasyczny mat (gdy twarz wygląda płasko i jednowymiarowo). Ładnie
odbija światło i najlepiej widać to na przykładzie podkładów mocno
kryjących/matujących (często zastygających), kiedy jedna warstwa idealnie
utrwala podkład a skóra wygląda upiększona bez efektu szpachli :) Bardzo lubię
go łączyć z Parure de Lumiere Guerlain czy też Touch Eclat YSL, nieźle sobie
radzi z kremem CC It Cosmetics. Jego
zadaniem nie jest regulowanie sebum, a mimo wszystko strefa T nie ocieka
nadprogramowym tłuszczem. Wystarczą same bibułki matujące dla odświeżenia
makijażu bez jego naruszania. A to jak zachowuje się podkład pod tym pudrem,
to tylko kolejny atut dla jego właściwości utrwalających. Używany w różnych zestawieniach nie ciemniał, ani też nie rozjaśniał
przesadnie skóry (bardzo tego nie lubię), nie przesuszył i nie podrażnił. Kiedy
potrzebuję sięgam po niego także do utrwalenia korektora pod oczami, wygląda
wyjątkowo dobrze (nie tylko tuż po aplikacji, ale przede wszystkim wraz z
upływem dnia!). Nakładany samodzielnie wyłącznie na filtry także czyni magię, znika
globalny glow, wydobywając ze skóry to, co najlepsze. I choć przebijają
zaczerwienienia oraz inne niedoskonałości, to widać skórę - bez podkreślonych porów, subtelnie wygładzoną i
zmiękczoną. Czasami dodaję w okolice oczu cienką warstwę korektora
rozświetlającego YSL, podkreślam brwi i puder stanowi kropkę nad "i".
Szaleję na
punkcie NARS Light Reflecting Loose
Setting Powder /recenzja/ jest on na samym szczycie ulubieńców, ale w
zeszłym roku poznałam dwa pudry, które wyjątkowo mi odpowiadają i weszły w
skład ulubieńców. Jednym z nich
jest Marc Jacobs Finish Line Perfecting Coconut Setting Powder.
Jedynym minusem, który irytuje mnie coraz bardziej, to opakowanie! Nie lubię takich rozwiązań
z siateczką oraz beznadziejne wieczko, na które nie mogę wysypać odrobiny
produktu... Co prawda zagłębienie posiada elastyczną siateczkę i dzięki temu
można zanurzyć pędzel w produkcie oraz od razu usunąć jego nadmiar, lecz ja z
reguły używam dużych puchatych pędzli do aplikacji. Pudełko jest tak
skonstruowane, że nie można zdjąć górnej części bez niszczenia go... więc większą
ilość przesypałam do opakowania zastępczego. I tak naprawdę to przez tę część
raczej nie kupię kolejnego opakowania (chyba ;))) bo sam puder jest dokładnie taki jaki lubię oraz wpisuje w pełni w moje
potrzeby.